Student NEWS - nr 43 - okładka
W numerze m.in.
 
Humor dnia

- Co powinien wiedzieć student?
- Wszystko!
- Co powinien wiedzieć asystent?
- Prawie to wszystko, co student.
- A adiunkt?
- W jakiej książce jest to, co powinien wiedzieć student.
- Docent?
- Gdzie jest ta książka.
- A co powinien wiedzieć profesor?
- Gdzie jest docent...

.            

Sex: Male or Female? Was ist los?

 

Trzeba to w końcu przyznać. Jednoczymy się, zarówno na poziomie Europejskim jak i tym globalnym. Może jeszcze nie nasze pokolenie, może nie my, ale nasze dzieci na pewno będą miały nieograniczone możliwości wielo kulturowych podróży i zatrudnienia w wielu krajach. My dzisiaj stawiamy w globalizacji studencko/pracowniczej pierwsze kroki. Czasami umiemy sobie poradzić. Niestety zbyt często jeszcze znajomość języka nie wykracza poza opanowanie gramatyki.

 

Każdy Amerykanin bez mrugnięcia okiem odpowie na pytanie co to jest “kielbasa”, skąd pochodzi jedna z mocniejszych wódek I kto to był Wałęsa. Niemalże każdy Brytyjczyk powie „dzien dobry” i „do widzenia”, a jeśli nie wie jak coś powiedzieć natychmiast zapyta. Ciekawscy świata Anglosasi nie wstydzą się dowiadywać i przyswajać nowych informacji, nawet jeśli nasza słowiańska wymowa sprawia im nie lada problemy.

 

W podejściu do nieznanego języka podobni są też tzw. Europejczycy romańscy. Włoskie restauracje, zwłaszcza te w kurortach narciarskich i letnich, dawno już serwują menu w języku polskim a kelnerzy, nawet jeśli nie dobrze, umieją zrealizować zamówienie złożone po polsku. Hiszpanie coraz częściej zatrudniają polskich nauczycieli aby szkolili pracowników, Grecy biją się o polski personel. Jedynym wyjątkiem jest tutaj Francja, bo ta przekonana o wyższości swojej mowy, uparcie nie chce używać innych języków i naginać się do globalizacyjnych trendów. Ale i ten bastion powoli pada, bo dzieci w szkole często uczą się nawet kilku języków jednocześnie. Poza tym ja sama znalazłam w paryskim sklepie, całkiem dobrze widoczny i nieźle wyeksponowany produkt o nazwie „Polska Kielbasa”. Do naszej rodzimej kiełbasy nie ma co porównywać, ale to zawsze jakiś malutki sukces. Wychowamy i Francuzów.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

No a co z nami? Czy na tle reszty Europy, reszty tzw. demokratycznego świata mamy się czym pochwalić? Statystyki są raczej zatrważające. Szacuje się, że jesteśmy około 70 lat do tyłu w językowym rozwoju. Pokolenie dzisiejszych 40latków deklaruje biegłą znajomość jednego języka, w 90 procentach jest to jednak, mało już dzisiaj popularny język rosyjski. 30latkowie dumnie mówią, że są wielojęzyczni, co jednak w większości pozostaje dalekie od praktyki. Lubią o sobie mówić „średnio – zaawansowani” co w praktyce... no właśnie co to oznacza w praktyce? Umieją przedstawić się, powiedzieć o swoim weekendzie. Kiedy jednak pada pytanie o przyszłość, tutaj zaczynają się schody czasów złożonych. W rezultacie pytanie, często w rozmowie o prace kwitowane jest odpowiedzią „I don’t know”, co w większości sytuacji przekreśla szanse potencjalnego kandydata. Szkoda.

 

Pozostaje jeszcze pokolenie 20latków, szumnie nazywanych nadzieją naszego narodu.  Podobno ta nadzieja już dzisiaj jest wielojęzyczna. I często jest. Przynajmniej jeśli chodziła do dobrej szkoły średniej a wakacje spędzała u rodziny za granicą lub też na dobrych, a co za tym idzie bardzo drogich obozach językowych. Inaczej? Inaczej jest katastrofa.

                                 

Ale przecież w szkole miałam 3 języki!

 

- Przez 3 lata chodziłam w liceum do klasy podobno z rozszerzonym językiem niemieckim – opowiada mi Ala, dzisiaj studentka matematyki – Przez te same 3 lata, przez 8 godzin lekcyjnych w tygodniu robiliśmy tą samą, jedną książkę. Bynajmniej nie na okrągło. Po prostu takie było tempo. W klasie maturalnej chodziłam na kurs językowy, w ostatnich miesiącach miałam też korepetycje. Zdałam ale punktację zawyżyły mi, oklepane wcześniej ćwiczenia gramatyczne.

 

Powiedzmy to szczerze i otwarcie. W zakresie metodyki nauczania, szkoły średnie są na rażąco niskim poziomie. Programy nauczania języków są jedynie nieudolnym produktem naszych rządowych „specjalistów”. Ucząc się choćby i kilku języków absolwencie szkół średnich często nie są się w stanie porozumieć na podstawowym poziomie. Świetnie za to rozwiązują ćwiczenia gramatyczne. Jest źle i nie zanosi się na poprawę.

 

Brak jakiejkolwiek porządnie przygotowanej reformy oświaty, sprawił, że nauczycielom albo nie chce się pracować, nie mają odpowiednich możliwości albo też nie dyrektor szkoły miesiącami nie jest w stanie nauczyciela znaleźć. Wielokrotnie jest zmuszony do obniżenia wymogów w zakresie kwalifikacji a co za tym idzie przyjmować studentów, lub też świeżo upieczonych i bardzo niedoświadczonych absolwentów kolegiów. A co za tym idzie? Skandaliczny często poziom nauczania i brak jakiejkolwiek kontroli na lekcjach. W końcu która studentka germanistyki będzie w stanie zapanować nad 30 osobową klasą, często kilka lat młodszą od niej samej? Rezultatem, większość maturzystów przystępuje do tego jakże przecież ważnego egzaminu, mając swojego osobistego korepetytora lub będąc po wielomiesięcznym kursie przygotowawczym w szkole językowej. Jeśli warunki nie pozwalają na skorzystanie z żadnych z tych opcji pozostaje jedynie pomoc lub też niestety litość szkolnego nauczyciela. Ten zaś jej chętnie udziela, bo przecież wynik końcowy jest wprost proporcjonalny do jego sposobu nauczania. Dlatego też mało jest nauczycieli, którzy podczas matury nie pokażą dobrej odpowiedzi, nie przymkną oko na ściągawkę, czy też nie naciągną oceny dodatkowymi pytaniami na egzaminie ustnym. Szczytem „pomocy” była, nagłośniona niedawno przez media historia nauczycielki angielskiego, która podczas matury pisemnej pozwalała lepszym uczniom pisać wypracowania tym słabszym, a potem sama roznosiła je zainteresowanym.

 

Chęć pomocy jest oczywiście chwalebna, szkoda tylko, że nie polega na pracy metodycznej. Pocieszające jest jedynie to, że nawet w tej, jakże tragicznej zasadzie pozostają wyjątki. W stolicy wśród szkół serwujących żenująco niskie nauczania jasną gwiazdą świeci szkoła Miguela de Cervantesa, bodajże jednej z najlepiej przygotowanych metodycznie szkół w Polsce. Klasy z wykładowym językiem hiszpańskim, prowadzone przez rodowitych Hiszpanów dają to, co powinna dać każda szkoła średnia, znajomość języka i możliwość porozumiewania się we wszystkich możliwych tematach języka ogólnego. Dają komunikację. Cóż, jest przynajmniej ktoś, kto może świecić przykładem dla innych.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

A na studiach lektorat

 

Każdy student musi pouczyć się języka. Zdecydowanie pouczyć a nie nauczyć. Jest lepiej niż w szkołach średnich, daleko jednak od ideału. Bo zmiany idą, chociaż powolutku. Jeszcze niecałe dziesięć lat temu, studenci mogli wybierać wyłącznie z podstawowych i najbardziej popularnych języków, czyli angielskiego, niemieckiego i francuskiego. Dzisiaj uczelnie państwowe postawiły na międzywydziałową współpracę i dały swoim studentom możliwość nauki kilkunastu języków, egzotycznych takich jak chociażby mandaryński, martwych jak łacina, czy też niezmiernie trudnych do wymówienia, takich jak np. holenderski. Jest ciekawiej, jest bardziej różnorodnie. Szkoda tylko, że wraz z urozmaiconą ofertą, nie wzrósł sam poziom nauczania.

 

Wchodzę na forum internetowe, takie właśnie dotyczące poziomu nauczania. Próżno jest szukać pozytywnych opinii. - Rok za granicą w ramach programu AuPair to więcej niż 5 lat lektoratu na studiach – pisze Ania, która sama właśnie skończyła dwuletnią uczelnianą naukę języka włoskiego. Bezskuteczną naukę, jak sama deklaruje. Piszę pytanie o dzisiejszą znajomość tematu. – Pizza i cappuccino i bon giorno  – odpisuje szybko – tyle zostało mi po dwóch latach. Dwóch latach w podobno najlepszej uczelni w Polsce – zaznacza.

 

To mam płacić aż tyle za szkołę?

Niestety, alternatywy nie są zbytnie zachęcające. Dlatego też coraz więcej ludzi, uczniów, studentów i tych już pracujących decyduje się na podjęcie nauki w wyspecjalizowanych w nauczaniu szkołach językowych. Te zaś wyrastają jak przysłowiowe grzyby po deszczu. I tutaj niestety zdarzają się firmy nieprzygotowane i nieprofesjonalne, niemniej jednak jeśli wiemy komu zaufać, efekt mamy gwarantowany.

 

Tylko kogo obdarzyć tym zaufaniem? Wielkie sieci z placówkami na terenie całego kraju? Małe osiedlowe szkółki, gdzie zapisy przyjmuje sam dyrektor, który pamięta cię z imienia i nazwiska? Czy sprawdza się powiedzenie, że czym więcej zainwestujemy pieniędzy, tym efektywniej i lepiej będziemy uczeni? Pytań jest mnóstwo, odpowiedzi niejednoznacznie, które niestety niejednego pozostawią w stanie zawieszenia.

 

Czasami oszukują

 

- Poszłam zapisać się na zajęcia. Na ścianie wisiały zdjęcia native speakerów – pisze na forum Ania z Poznania. - śmiać mi się chciało, bo w „cudzoziemcach” rozpoznałam swoich własnych, bardzo rodzimych znajomych ze studiów. Szkoła liczyła na brak głębszego zainteresowania – dodaje.

 

Bywa, że trafimy naprawdę źle. Bywa, że nie zdamy sobie sprawy jakie większe oszustwa i mniejsze oszustewka stosują zarówno wielkie sieci jak i małe szkółki. Najczęściej jest to zatrudnianie niewykwalifikowanych pracowników, studentów, dla których praca w niepełnym wymiarze godzin jest idealna dla pogodzenia studiów z pracą. Szkoły z mniejszym budżetem, często zatrudniają też polskich lektorów jako native speakerów. Jeśli zdecydujemy się podjąć zajęcia właśnie u takiego nauczyciela, bądźmy ostrożni. Lepiej jest zadać parę dodatkowych pytań niż później spotkać nauczyciela Johna na ulicy, mówiącego piękną, niczym niezmąconą polszczyzną.

 

To jak w końcu podjąć decyzję? Najlepiej jest bowiem wybrać szkołę już wcześniej sprawdzoną przez kogoś innego. Najlepiej jest wybrać nauczyciela, który z sukcesem wpoił już naszym znajomym odpowiednią i zadowalającą ilość wiedzy. Jeśli wybierzemy sami, niezależnie od wielkości szkoły, niezależnie od kwalifikacji nauczyciela, zawsze może się trafić sytuacja, że nie będziemy zadowoleni, że nie złapiemy tej przysłowiowej a jak ważniej nici porozumienia. Nasze efekty w nauce nie zależą od historii szkoły, od ilości jej certyfikatów i rekomendacji. Zależą od nauczyciela. Od nas. Od tego ile pracy włożymy w naukę, jak bardzo zaangażujemy się w proces uczenia. Nie każdy jest stworzony do bycia nauczycielem. Nie każdy ma tyle silnej woli, żeby być efektywnym uczniem. Mam jednak dobrą radę dla tych, co postanowią stawić wyzwaniu czoła. Radę z perspektywy zarówno nauczyciela jak i ucznia języka obcego. Jeśli już podejmiemy się tej pracy, jej efekty, nawet jeśli wypracowane ciężkim trudem – przekroczą nasze najśmielsze oczekiwania. I przejdą granice satysfakcji.

 

Marta Czabała