Student NEWS - nr 43 - okładka
W numerze m.in.
 
Humor dnia
Powódź w prowincjonalnym miasteczku. Ewakuacja ludności. Wojsko puka do kaplicy:
- Proszę księdza, niech ksiądz ucieka! Ksiądz się utopi!
- Nigdzie nie idę, wierzę w Opatrzność Boską.
Po trzech godzinach ksiądz siedzi na ostatnim piętrze parafii. Podpływają motorówką:
- Proszę księdza, niech ksiądz ucieka! Ksiądz się utopi!
- Nigdzie nie idę, wierzę w Opatrzność Boska.
Minęły kolejne godziny, ksiądz na szczycie dzwonnicy. Podpływają znowu.
- Proszę księdza, niech ksiądz ucieka! Ksiądz się utopi!
- Nigdzie nie idę, wierzę w Opatrzność Boska.
Piętnaście minut i ksiądz już z wyrzutami u Pana Boga.
- Panie Boże, no jak tak można? Swojego wiernego sługę zawieść? A tak wierzyłem
w Opatrzność...
- Kretyn!!! Trzy razy po ciebie ludzi wysyłałem!!!
.            

Bartek, Bart i Bartolo

Bart jest wyniosły

Nie wiem, jak to jest z wami, ale ja się bardzo zmieniam w zależności od języka, którym się posługuję. Kiedy mówię po angielsku, który znam dosyć dobrze ze szkoły, podobno brzemię, jak skończony snob. W liceum przez rok miałem lekcje z fonetyki, gdzie nauczyłem się podstaw tzw. "BBC English", czyli hiperpoprawnego akcentu, używanego tylko przez przedstawicieli wyższych klas i w publicznej telewizji. Moja wymowa ewoluowała, deformowała się, próbowałem naśladować Szkotów, Beatlesów, wszystko co się da, ale piętno szkoły średniej pozostało. Kiedy pracowałem przez wakacje w Galway w Irlandii, moi koledzy byli zniesmaczeni moim lansowaniem się na Brytola: "Bartek, why are you putting this stupid English accent?", mawiali z wyrzutem. Nic na to nie poradzę taki już jestem po angielsku.

Bartolo krzyczy

A po hiszpańsku? Tego języka nauczyłem się już, jak byłem duży. Próbowałem w szkole i na studiach, chyba przez 8 lat, ale nic z tego nie wyszło - byłem beznadziejny. Chwyciłem dopiero podczas rocznego pobytu w Madrycie. Nie zauważyłem wtedy, że z cicha rodziła się we mnie nowa - hiszpańska - osobowość. Zdemaskowali ją dopiero moi polscy kumple, kiedy po raz pierwszy usłyszeli mnie mówiącego w "castellano". Okazało się, że hiszpański Bartek mówi dwa razy szybciej i trzy razy głośniej od polskiego. Zaciąga samogłoski, jest znacznie bardziej agresywny, pokrzykuje, gestykuluje i w ogóle nie waży słów - nawija co mu ślina na język przyniesie. W przeciwieństwie do Bartka angielskiego używa modnych zwrotów rodem z madryckich podwórek, ale jego świat jest znacznie bardziej ograniczony. Nie potrafi rozmawiać na wiele tematów poza: podrywaniem dziewczyn, imprezami, piciem i paleniem. Może trochę pomówić o sporcie i polityce, ale nie zbyt długo.

Bartolome musi nad sobą popracować

Ostatnio rodzi się jeszcze jeden - już czwarty - Bartek. Mógłby być piątym, ale ten rosyjski nawet się nie wykluł, chociaż pani od ruska wysiadywała go w liceum przez całe pięć lat. Ten najmłodszy Bartek jest włoski. Na razie brzmi głupio i nie ma wdzięku. Podobno mówi zupełnie jak mały Meksykanin z wielkim sombrero, taki szybki Lopez, starający się wydusić coś po włosku. Muszę nad nim popracować, bo inaczej nic z niego nie będzie. Mam kilka osobowości, ale łączy je jedno w językach, które znam, moje imię brzmi co najmniej głupawo. "Bart" kojarzy się zwykle z Bartem Simpsonem i jest raczej imieniem starych dziadów, a "Bartolo" w hiszpańskim jest tak niedorzeczne, że za każdym razem, gdy próbowałem się tak przedstawiać, wzbudzałem szyderczy albo współczujący śmiech. Mają tam nawet taką piosenkę o Bartolu, który miał flet, a śpiewa się ją, żeby dokuczyć. Pomyśleć, że Bartek brzmi dla nas tak normalnie.