WYWIAD Z REŻYSEREM

Na razie mam dosyć

 

z Ryszardem Maciejem Nyczką rozmawia Magda Sendecka

 

- Z jakiej potrzeby zrodził się ten film?

 

- Kiedy w tym roku zaczęła się piękna wiosna, co zwykle dodaje ludziom energii, postanowiliśmy z kolegami pozbyć się jej nadmiaru kręcąc film niezależny. Od dłuższego czasu wydawało się nam, że coś trzeba zrobić... Dodam, że w dziesięć lat po ukończeniu szkoły teatralnej doszedłem do paru wniosków twórczych. A więc - że komedie wychodzą mi lepiej niż tragedie. Że sztuka powinna dawać ludziom jakąś nadzieję, a nie odwrotnie. Że najlepiej znam swoje własne życie, swoje pokolenie i swoje środowisko, a jak będę opowiadał o tym, na czym się znam, mam szansę kogoś zainteresować... Tak więc, już zaopatrzony we własną "filozofię twórczą" - od jakiegoś czasu dosyć bezskutecznie pukałem ze swoimi scenariuszami do różnych instytucji filmowych. W pewnym momencie zorientowałem się, że to już chyba nie ma sensu. Ilość zebranych doświadczeń przeszła w jakość. No i kiedyś z Pawłem Wendorffem, autorem zdjęć do filmu i jego współproducentem doświadczyłem czegoś, co uznaliśmy razem za dość zabawne. Chyba właśnie tego dnia zapadła decyzja, że będziemy kręcić film czerpiąc z własnych doświadczeń.

 

- Trudno nie spytać, co takiego się stało...

 

- Paweł zaprosił mnie na obiad... Poprzedniego dnia wydaliśmy nieco za dużo pieniędzy na hulanki i swawole i niewiele nam zostało na jedzenie, zrobiliśmy więc sobie obiad za kilka groszy. Doszliśmy do wniosku, że dwóch dorosłych mężczyzn wcinających na obiad surowe marchewki - to będzie obraz zabawny nie tylko dla nas.

 

- To jeden z epizodów "Kobiety z papugą na ramieniu". A jak powstał - jeśli powstał - scenariusz?

 

- Był szkic scenariusza, który składałem w różnych miejscach, co jednak nie spotkało się z przesadnym zainteresowaniem żadnego z Ważnych Panów. Natomiast kiedy przystąpiliśmy do zdjęć, szkic bardzo mi się przydał, bo wiedziałem, gdzie ma być początek, środek i koniec, jak ta historia ma meandrować. A potem można było się już w dużym stopniu opierać na improwizacji. W niektórych scenach były precyzyjnie napisane dialogi, w innych - punkty węzłowe, ale czasami tylko mniej więcej wiedziałem, o czym będzie scena, którą kręcimy. Bywało, że dopisywałem coś na kolanie. Zdarzało się też, że prawdziwy sens epizodu "wyłuskiwałem" dopiero na montażu. To są przecież sceny z życia wzięte... Każdy grał coś, co zdarzyło się wcześniej - mnie albo jemu samemu.

 

- Toż to hiperrealizm!

 

- Owszem, ale komponowany.

 

- Kiedy pojawił się pomysł tytułowania poszczególnych epizodów?

 

- Na samym początku. Ten film nie ma klasycznie rozmieszczonych punktów zwrotnych, nie konstruuje także jakiegoś suspensu, nie spełnia wszystkich wymogów dramaturgicznych stawianych przez Arystotelesa. Jedynie epizody są konstruowane w myśl klasycznych reguł. I z nich dopiero wysnuwa się ta opowieść, którą jest nasz film. Z zachowaniem odpowiedniej proporcji i należnej skromności - całkiem jak w Odysei. Nasz film - to taka "Odyseja Żebracza".

 

- Według jakiego klucza dobierani byli wykonawcy? Pytam, bo zrobił pan niemal manifest pokoleniowy.

 

-Chciałem, żeby to byli po prostu ważni dla mnie ludzie, przyjaciele, a zarazem osoby, które mają coś do powiedzenia.

 

- Są to ludzie z pewnym potencjałem twórczym - reżyserzy, scenarzyści, aktorzy, operatorzy...

 

- Malarze, scenografowie, producenci i kierownicy produkcji, ludzie reklamy, dziennikarze... oraz pewna urocza modelka.

 

- Ludzie na ogół nie do końca spełnieni.

 

- Tak jak niespełniona jest większość mego pokolenia. A zresztą, czy widział kto kiedy spełnionego artystę? Miałem świadomość tego potencjału i chciałem go wykorzystać. Pochlebia mi, że tylu kolegów przyjęło moją propozycję. Dodam, że wszyscy dawali z siebie bardzo dużo. Wpuszczali naszą ekipę do swoich biur, domów i ogrodów, a po skończonych zdjęciach - stawiali na stole kolację. Gdy zaś na planie filmu słabła mi inwencja - proponowali swoje rozwiązania.

 

- Czy od razu było wiadomo, że Wojtek Biedroń zagra głównego bohatera?

 

- Tak. Obserwowałem Wojtka jako aktora reklamówek i epizodystę w kilku filmach fabularnych. Przede wszystkim jednak, w życiu codziennym. Wojtek jest z zawodu i powołania reżyserem i jako taki uwielbia grać, a na dodatek robi to z wielkim wdziękiem. Wydawał mi się więc kimś, kto mimo ewentualnych niedostatków fabuły uwiedzie widza i poprowadzi go za sobą. No i rzecz najważniejsza - z bohaterem filmu musiałem się sam jakoś identyfikować, musiał to być ktoś, kto ma podobny "węch" na świat. Kiedy Wojtek wyraził zgodę na zagranie roli Latawczyca, to już wiedziałem, ze "mam" ten film. Zawiązaliśmy we trójkę, z Pawłem i Wojtkiem nieformalną spółkę producencką i ruszyliśmy do roboty.

 

- Jak wyglądała produkcja? Jak długo trwały zdjęcia, za jakie pieniądze?

 

- Było dwadzieścia parę dni zdjęciowych, okres zdjęciowy trwał około 40 dni. Realizacja kosztowała około 3,5 tysiąca złotych. Te pieniądze poszły głównie na kasety wideo, żarówki do lamp, transport, telefon komórkowy itp. Lecz film kosztuje ponadto jeszcze kilkanaście tysięcy złotych. Są to długi "wirtualne" - umówiliśmy się z kolegami, którzy użyczyli nam sprzętu, montażu, że zapłacimy, o ile się pojawią jakiekolwiek zyski z dystrybucji. Jeśli nie - rzecz jasna nie zapłacimy. Więc prawdziwy budżet "Kobiety" to kwota między 3,5 a 20 tysięcy złotych. No, może parę złotych więcej.

 

- Pan ukończył reżyserię teatralną...

 

- Ale w szkole filmowej ukończyłem Studium Scenariuszowe. No i jeszcze wcześniej prawo, co jest nie bez znaczenia, bo to rzutuje na mój sposób pojmowania rzeczywistości.

- Jednak ciągnie pana w stronę filmu?

 

- Kiedy ktoś kończy szkołę teatralną, robi zazwyczaj listę sztuk, które chciałby wyreżyserować. Na mojej liście było ich kilkanaście, a zrobiłem kilkanaście zupełnie innych. Okazało się, że dyrektorzy teatrów mają zawsze ścisłe plany repertuarowe. To pewnie dlatego porzuciłem Melpomenę dla X Muzy.

 

- A co dalej?

 

- Nie mam pojęcia. Próbujemy wprowadzić film do dystrybucji, może będzie to vhs i dvd, może telewizja. Może nawet kino?

 

- Czy sądzi pan, że ta nagroda coś zmieni, łatwiej będzie znaleźć pieniądze na następny film?

 

- Zawsze jest nadzieja. Muszę przyznać, że nie rozpiera mnie już ochota na kręcenie filmów niezależnych. Po tym pierwszym mam na razie nieco dosyć i będę próbował namówić kogoś na produkcję, choćby za bardzo małe pieniądze, ale jednak w systemie quasi-profesjonalnym: z kierownikiem produkcji, dźwiękowcem, scenografem i kierowcą. Wszystkie trudy pierwszej realizacji noszę głęboko w sobie i będę musiał wypić bardzo dużo soków owocowych, żeby znowu nabrać siły.

 

- A w szufladzie leży kolejny scenariusz?

 

- Kilkanaście scenariuszy.

 

- Nie przeleżały się?

 

- Niektóre tak, bo na przykład - pisałem je 5 lat temu, w dodatku na tematy społeczne - i to, co wtedy wydawało mi się odkryciem, dzisiaj jest banałem. Ale inne ciągle wydają mi się ważne i trafnie ujęte, i bardzo chciałbym je zrealizować. Pytanie, kto miałby mi w tym pomóc? Będę takich ludzi szukał - zobaczymy, co jest warta ta nagroda.

 

- Ma jednak pewien konkretny wymiar: zestaw montażowy...

 

- To oczywiście bardzo miłe, ale...

 

- Najpierw trzeba mieć co montować?

 

- I po co. Trzeba mieć jakiś kanał dystrybucji. Bo już całkiem bez sensu jest trzymanie gotowego filmu na półce.

 
Polityka Prywatności