Student NEWS - nr 16 - okładka
W numerze m.in.
 
Humor dnia
Przychodzi baba do lekarza, a lekarz biega dookoła biurka.
Po godzinie...
- Co pan doktor robi?
- Ja jestem lekarz okręgowy!
.            

Studenci o pracy w Unii

Joanna, 22 lata, studentka drugiego roku polonistyki na uniwersytecie w Poznaniu. Wakacje spędziła w Irlandii pracując jako au pair, opiekując się dwójką dzieci. Zarabiała też jako sprzątaczka w domach prywatnych.

Dlaczego właśnie Irlandia?
Moja koleżanka była tam rok przede mną. Nawiązała znajomości i przyjaźnie. Spotkała rodzinę, która potrzebowała opiekunki do dzieci i chętnie zatrudniłaby studentkę z zagranicy. Jedynym wymogiem była średnia znajomość języka angielskiego. Poza tym Irlandia zawsze wydawała mi się bardzo interesującym krajem i chciałam osobiście przekonać się czy to prawda.
Opłacało się to finansowo?
Nie do końca. Mieszkałam u rodziny dzieci, którymi się opiekowałam, więc nie płaciłam za mieszkanie, ale moje kieszonkowe też nie było wysokie. Tygodniowo dostawałam równowartość około 250 złotych. Irlandia jest bardzo droga. Dlatego zaczęłam dodatkowo sprzątać domy.
Jakimi pracodawcami są Irlandczycy?
Na pewno są życzliwi i gotowi do pomocy. Są przyjaźnie nastawieni do Polaków, ciekawi, egzotycznego dla nich świata. Zdarzają się też niestety wyjątki. Kiedyś pewna pani domu zażądała, żebym umyła dokładnie 30 okien. Dawała mi na to pół godziny. Zachowywała się, jakby robiła mi łaskę i była bardzo zdziwiona kiedy odmówiłam.
Co robisz w wakacje?
Wracam do Irlandii. Praca już na mnie czeka. Ludzie są tak ciepli i wspaniali, że nie wyobrażam sobie wakacji w innym miejscu. Mimo wszystko będę jednak pracować na czarno. Tak jest łatwiej a formalności mnie odstraszają.


Stefan Żyrafa, student V roku architektury na Politechnice Warszawskiej. Dzięki determinacji dostał dobrą pracę w jednym z biur architektonicznych w Madrycie - Inglada-Arevalo Arquitectos.

Jak udało ci się znaleźć pracę w Madrycie?
Szukanie pracy za granicą jest koszmarem, chociaż to nie pierwszy raz. Wcześniej pracowałem w Nowym Jorku, ale wtedy miałem pozwolenie i płynnie mówiłem po angielsku. Do Madrytu przyjechałem z zapasem pieniędzy zaoszczędzonych właśnie w Stanach, natomiast ani nie miałem papierów, ani nie znałem hiszpańskiego.
Więc jak sobie radziłeś?
Było ciężko. Niby miałem doświadczenie, a w pracy architekta język nie jest tak ważny, ale nie było łatwo. Oferty brałem z ogłoszeń na wydziale. Obdzwaniałem wszystkich. Kiedy to nie wypaliło zacząłem przeczesywać biura architektoniczne z książki telefonicznej. Ale wciąż nie szło. Wysyłałem nawet na podstawie czasopism architektonicznych e-maile do renomowanych firm. I nic.
Jak długo szukałeś?
Dwa i pół miesiąca. Najgorzej było z językiem. Hiszpanie, jak wiadomo, nie znają angielskiego, co więcej szybko się irytują jeśli obcokrajowiec nie jest w stanie się z nimi porozumieć. Przez pierwsze dni dzwoniąc do firm mówiłem: "Dzień dobry, czy jest Janek?", zamiast się przedstawić - beznadzieja! Chociaż takie skoki na głęboką wodę pozwalają szybko nauczyć się języka.
Musiałeś robić jakieś postępy.
Tak po pewnym czasie zaczęli zapraszać mnie na rozmowy. Jednak wtedy wychodziło na jaw, że nie mam papierów. Mam podwójne obywatelstwo: polskie i kanadyjskie, ale to w żadnym stopniu nie ułatwia sprawy w Unii, przynajmniej nie ułatwiało.
Nie dało się zdobyć pozwolenia?
Teoretycznie tak, ale z doświadczenia innych wiedziałem, że w praktyce to niemożliwe. Szczególnie jeśli się nie uczestniczy w żadnym "Socratesie". Postanowiłem więc olać wszystkie wizy i pozwolenia, a tym samym dalej forsować czarny rynek pracy.
Ale w końcu się udało?
Tak, później dostałem cynk od współlokatora, że w pewnym biurze architektonicznym szukają na gwałt pracowników. On akurat nie miał czasu. Kiedy się tam zjawiłem, od razu wszystko się ułożyło. Nie było nawet mowy o kwestiach legalnych. I zacząłem pracować.
Ile zarabiałeś?
1000 euro. Podczas rozmowy wstępnej przyszli szefowie spytali się mnie ile chcę zarabiać. Kiedy powiedziałem, że 1000 euro, zaczęli to mozolnie przeliczać na pesety, bo Hiszpanie się jeszcze nie przystosowali do zmiany - wypadł im bardzo pechowy przelicznik. Chyba się zdziwili, że tak mało i powiedzieli: "Dobrze, może dostaniesz więcej za nadgodziny". No i pewnego razu tak z zaskoczenia szef dał mi premię: 2000 euro. Bardzo fajny szef.
To dużo jak na nielegalną pracę.
Najlepsze jest to, że przez 14 miesięcy, kiedy dla nich pracowałem, moi szefowie nie zorientowali się, że nie mam pozwolenia. Po prostu zapomnieli się spytać. Jak gdyby nigdy nic płacili za mnie podatki. Byli bardzo zdziwieni, kiedy odchodząc im to wyjaśniłem.
Czy w tym roku wrócisz do Madrytu?
Pewnie. Już skontaktowałem się z szefem - powiedział, że mogę wpaść na wakacje.
Jak długo tam pracowałeś?
Rok i dwa miesiące.
Bartek Łosowski, student IV roku SGH, przez trzy miesiące walczył o przetrwanie w Galway w Irlandii jako murarz, performer i kucharz.

Czy jadąc do Irlandii miałeś nagraną jakąś pracę?
Niestety nie. Wiedziałem, że nielegalnej pracy nie ma co szukać w Internecie, że trzeba będzie po prostu przyjechać na miejsce i się rozejrzeć. Słyszałem, że w sezonie w Galway nie powinno być z tym problemu. Bardzo się myliłem.
Nie udało ci się nic znaleźć?
Przez pierwsze miesiące nie.
Może za mało się starałeś?
Nie, nie w żadnym wypadku. Jestem pewien, że zrobiłem wszystko co było możliwe. Nawet więcej. Najpierw roznosiłem swoje CV do wszystkich miejsc gdzie kogoś potrzebowali. Codziennie odwiedzałem miejscowego "pośredniaka" i na darmowym Internecie wyszukiwałem nowe oferty. Byłem bardzo zdesperowany, bo jak wszyscy wiedzą, życie na Wyspach jest strasznie drogie.
Nie do wiary. W końcu musiało ci się udać...
Po pewnym czasie zacząłem zagadywać wszystkich właścicieli barów, restauracji, fabryk, piekarni, lodziarni, kawiarni, rybiarni... po kolei, nawet tych, którzy nikogo nie potrzebowali. W ten sposób odwiedziłem wszystkich potencjalnych pracodawców. Bez skutku. Mówię dosyć dobrze po angielsku, więc myślałem, że nikt nie chce mnie zatrudnić, bo nie mam pozwolenia. Dlatego zacząłem ściemniać, że mam hiszpański - unijny paszport. Wszyscy mi wierzyli, nikt nie prosił o pokazanie paszportu, ale i tak się nie powiodło.
Może lepiej było by wrócić do Polski?
Myślałem o tym, ale w pewnym momencie wszyscy moi znajomi, z którymi mieszkałem w Galway, mieli już lepsze lub gorsze posadki - płatne po 5, 6, nawet 7 euro za godzinę. To przedłużało moje nadzieje. Dlatego posunąłem się do chyba największego bluffu w życiu...
Zacząłeś podawać się za potomka celtyckiej arystokracji?
Nie zupełnie. Szybko zorientowałem się, że w Galway jest ogromne zapotrzebowanie na murarzy. Kupiłem kielnię i poziomicę. To była dla mnie niebotyczna inwestycja - ponad 30 euro - ale w ogłoszeniach wymagano własnych narzędzi. Pochodziłem po okolicy, porozmawiałem z murarzami o ich fachu i... zgłosiłem się do pracy jako wykwalifikowany "bricklayer" - od 300 do 600 euro tygodniowo.
Brawo! Udało ci się?
Przepracowałem jeden dzień. W tym czasie postawiłem dosyć krzywą ścianę i przez nieuwagę zamurowałem fragment przyszłych drzwi. Irlandzcy murarze byli bardzo wyrozumiali i mili, ale muszę przyznać, że mocno nadwerężyłem świetną reputację polskich pracowników budowlanych. Zostały mi kielnia i poziomica.
Jak długo szukałeś pracy?
Prawie dwa miesiące.
Z czego żyłeś?
Z kolegą zorganizowaliśmy własny happening na głównym deptaku Galway. Skonstruowałem z tektury przedwojenny aparat fotograficzny, a kolega narysował obrazki krasnoludów. Każdy kto przechodził mógł zrobić sobie zdjęcie i tym samym odkryć swoją prawdziwą - krasnoludzką naturę. Absurdalne, ale skuteczne. Zdobyliśmy kasę na Guinessa, popularność i szacunek innych performerów.
Więc kłamstwo nie popłaca, a inwencja jak najbardziej?
Nie. Miesiąc później ściemniłem, że jestem doświadczonym kucharzem. Dostałem świetną pracę w obskurnej restauracji na bardzo nielegalnym wesołym miasteczku, gdzie pracowało wielu Polaków. Typowa irlandzka kuchnia - hamburgery i frytki z sosem curry. Udało się. Pracodawcy byli ze mnie zadowoleni, zarabiałem 7 euro za godzinę i rozdawałem darmowe kanapki kumplom z lunaparku. Po godzinach zasiadywałem za krasnoludzką kamerą.
Jacek, 24 lata, student wydziału zarządzania Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dwukrotnie wyjeżdżał do Wielkiej Brytanii pracować w wakacje. Był sprzątaczem, barmanem, kierowcą, pracował też na budowie.

Skąd pomysł na taki wyjazd?
Motywy były czysto finansowe. Studiuję zaocznie, na pomoc rodziny nie mogę liczyć, wakacje są więc zawsze okresem do zarobiania pieniędzy. Londyn wybrałem ze względu na język - mówię po angielsku, więc miałem nadzieję na znalezienie dobrze płatnej pracy.
Udało się?
Tak, i to całkiem szybko. Anglicy chętnie zatrudniają cudzoziemców a jeszcze chętniej studentów. Mit Polaka nadużywającego alkoholu jest tu raczej nieznany. Polak przede wszystkim ciężko pracuje, czasami ciężej niż Brytyjczyk. Nie domaga się też wyższych zarobków, bo dla nas standardowa stawka i tak jest już wysoka.
Nie ma problemów z zatrudnieniem na czarno?
Żadnych. Pracy jest dużo. Koszty utrzymania są zaś bardzo wysokie. Za pokój na obrzeżach Londynu płaciłem prawie 500 funtów. Do tego dochodzi jeszcze jedzenie i komunikacja. Wszystko około 200 funtów. Dlatego szukałem kolejnych zajęć. Przez trzy miesiące udało się bez problemu zarobić na następny rok na studiach.
Gdybyś miał jechać jeszcze raz, pracowałbyś legalnie?
Myślę, że tak. Pracując na czarno musiałem mimo wszystko płacić część składek ubezpieczeniowych i podatków. Gdybym pracował legalnie, mógłbym po powrocie do kraju je odzyskać. Jeśli zdecyduję się na kolejny wyjazd, raczej zarejestruję się jako legalny