Solal, debiutancką powieść Alberta Cohena (pierwszą część jego czterotomowej sagi Solal et les Solals), opublikowano we Francji w 1930 roku i entuzjastycznie przyjęto nie tylko w Paryżu, ale też w Genewie, Berlinie, a przede wszystkim w Stanach Zjednoczonych. „New York Times” pisał: „Dzieło rozwichrzone i wspaniałe, zasługuje, by czytać je po wielekroć. Nosi znamiona wielkości. Odsłania bowiem przed czytelnikiem nieznane głębie ludzkiej duszy, a to jest jedyne wiarygodne kryterium wielkości”. Podkreślano też nowatorstwo Cohena w warstwie językowej, stylistyce, jego absolutną oryginalność.
Solal to młody Żyd z Kefalinii, przystojny, inteligentny, o pantagruelicznej ambicji, cieszący się szalonym powodzeniem u kobiet. Wykorzystując to, uwodzi żonę konsula Francji, a kiedy wybucha skandal, ucieka z wyspy i przez Marsylię udaje się do Paryża. Tu otwiera się przed nim upragniona szansa kariery: jako oportunista z łatwością wkręca się w sfery rządowe, poślubia córkę premiera i dzięki intrygom zdobywa ministerialne stanowisko. Ale to nie koniec jego przygód i perypetii miłosnych… Nie zapomina przy tym o swoich żydowskich ziomkach z Kefalinii, którym wobec wzbierającej grozy rasizmu pragnie zapewnić bezpieczny byt we Francji. Nie jest to jednak proste, dlatego pięciu Walecznych wraz z grupą najbliższych krewnych i przyjaciół Solala wędruje z Kefalinii do Genewy, Paryża, Saint-Germain, Rzymu aż wreszcie docierają do wymarzonej Palestyny, która jednak przynosi gorzkie i tragiczne doświadczenia.
Na tle miłosnych perypetii Solala Cohen odmalowuje duszę żydowską, snuje rozważania nad istotą żydowskiego losu i żydowskiej tożsamości.
Nota o autorze:
Albert Cohen, urodzony w roku 1895 w mieście Korfu na greckiej wyspie o tej samej nazwie, ukończył szkołę średnią w Marsylii i studia uniwersyteckie w Genewie. Związał się z Wydziałem Dyplomatycznym Międzynarodowego Biura Pracy w Genewie. Podczas wojny, był w Londynie radcą prawnym międzyrządowego komitetu na rzecz uchodźców, do którego w pierwszym rzędzie należały Francja, Wielka Brytania oraz Stany Zjednoczone. Jego zadaniem było opracowanie podstaw międzynarodowego Porozumienia z 15 października 1946, dotyczącego ochrony uchodźców. Po wojnie kierował jedną ze wyspecjalizowanych komórek Narodów Zjednoczonych. Zmarł w 1981 roku.
W Polsce Cohen jest autorem raczej mało znanym – dotąd ukazały się u nas dwie jego książki: Książka o mojej matce (1954, wyd. pol. 1977, 2000) i Belle du Seigneur. Oblubienica Pana (1968, wyd. pol. 2001).
Natomiast we Francji uchodzi za jednego z najwybitniejszych pisarzy XX wieku, zaś tamtejsza krytyka zgodnie obwołała go największym żydowskim pisarzem francuskiego obszaru językowego. Jego książki, stale wznawiane, tłumaczone na wiele języków, są entuzjastycznie przyjmowane i odkrywane na nowo przez rzesze czytelników. Trzeba przy tym zaznaczyc, że dorobek literacki Cohena nie jest wielki – oprócz wspomnianych tytułów ukazały się jeszcze: O vous, frères humains (1972), Carnets 1978 (1979) i sztuka teatralna Ézéchiel.
Fragment książki:
Dwa dni potem woźny z konsulatu przyniósł trzy zaproszenia. Solal pognał wręczyć je ojcu; ten rzucił okiem na kartki i podarł je. Poprzedniego dnia otrzymał telegram zawiadamiający o skazaniu kapitana Bluma. Solal zacisnął pięści, przysiągł sobie, że pójdzie na przyjęcie, i udał się z ojcem do synagogi, gdzie miał się dokonać akt żalu za grzechy.
Jak w dniu rocznicy zburzenia Świątyni w Jerozolimie przez cesarza Tytusa, tonące w czerni miejsce modłów było oświetlone jedną tylko lampką. Słychać było lamenty ludzi posypanych popiołem i bosych. Wuj Saltiel szkicował plany ucieczki w intencji niewinnego kapitana. Kiwając się, jego przyjaciele modlili się z całej duszy za Alzatczyka. Aby się rozgrzać, gruby Salomonek trzymał ręce w kieszeniach wypełnionych ciepłymi pączkami, ryzykując upadek za każdym kiwnięciem. Matatiasz przewracał swym harpunem stronice księgi rytualnej i coś tam przeżuwał. Solal, zwrócony twarzą ku wiernym, zajmował miejsce w fotelu należnym następcom Aarona. Rozmyślał nad swym życiem w przyszłości. Kiedy będzie duży, rozrzuci pieniądze na głowy nikczemnych i ofiaruje złoty powóz swojej Adriannie.
Po skończonej służbie bożej Saltiel wyciągnął francuską gazetę, która dzień w dzień ogłaszała niewinność kapitana Bluma i którą właśnie piątka przyjaciół wspólnie zaprenumerowała. Waleczni Francji usiedli na stopniach wiodących do Arki Przymierza i w ciszy zakłócanej tylko bzyczeniem muchy lub jakimś krzykiem w oddali słuchali słów nadziei, odczytywanych przez Saltiela z tymiankowym i lawendowym akcentem. Salomon popłakiwał od nadmiaru ufności i ściskał dłoń Michała. Matatiasz poszedł sobie, zniechęcony, zaczepiając harpunem o ławki.
Saltiel skończył czytanie, przejechał dłonią po pasemku białych włosów, spojrzał z uwagą na zamyślonego i znieruchomiałego na swym tronie Solala. Wstał, podszedł do siostrzeńca i złożył mu w darze flet wykrojony z trzciny. Dzieciak podziękował z niezwyczajną u niego układnością, ważąc w ręku otrzymane berło.
— Wystaraj mi się, proszę, o zaproszenie na uroczystość w konsulacie. Ty wszystko potrafisz.
— Owszem, kochanie, potrafię, jeśli chcesz i ile tylko zechcesz, ale to nie jest dobry pomysł. Nasz brat kapitan został, biedak, skazany, wywiozą go na Diabelską Wyspę, gdzie jest tak zimno, że rtęć znika w termometrze, a tobie się zachciewa zabaw? A w ogóle kimże ja jestem, żeby mi tak ni stąd, ni zowąd dawano zaproszenia?
Solal zmarszczył swe zachwycające brwi. Więc zabraniają mu pójść na uroczystość przez tego diabła Bluma, oczywiście, że szpiega, wystarczy popatrzeć na te jego lornion. Przyszedł mu na myśl nauczyciel francuskiego, co czekał na niego w domu. Ten Lefèvre na pewno ma zaproszenie. No to mu je zabierze, żeby nie wiem co.
Pan Alojzy Lefèvre skandował wiersze Racine'a subtelnie, acz z nerwem. Solal wpatrywał się w tego młodego człowieka ze zbyt wysokim kołnierzykiem, rzuconego na tę grecką wyspę; uważał się on za kpiarza i chlubił się jasnością umysłu. Wszystko, co go dotyczyło, miało dla pana Lefèvre'a najwyższą wartość; pragnął powodzenia, a jego oczy, stale na czatach, nieustannie poszukiwały relacji osobistych oraz okoliczności sprzyjających.
Solala ogarnęła litość, lecz zaraz się z tego otrząsnął i szczęknął zębami, aż podskoczył ów syn znakomitej zrujnowanej rodziny. Poszedł pożyczyć od Michała inkrustowany pistolet, który pan Lefèvre bardzo — jak mówił — chciał zobaczyć. Wrócił z bronią ukrytą w bluzie. Nauczyciel poprawił krawat, zaintrygowany: o czym też może myśleć mały współwyznawca szpiega, że ma taki dziwny uśmieszek?
— Myślę o uroczystości w konsulacie — rzekł Solal. — Czy ma pan zaproszenie?
Jeśli zajdzie potrzeba, zabije go. Pan Lefèvre zapiął guziki surduta, upewnił się, iż kwiat lilii jest na swoim miejscu, i odparł, że istotnie posiada zaproszenie i za pół godziny udaje się do konsulatu. Wtem otwarto drzwi. Wszedł rabin, którego gnę biły wyrzuty sumienia z powodu wydania syna na pastwę świętokradzkiej wiedzy. Stanął w progu, przysłuchując się z uwagą. Solal opamiętał się i wyrecytował odpowiedź Eliacyna królowej Atalii. Ojciec zamknął drzwi za sobą.
— Proszę mi dać swoje zaproszenie.
Ten uśmieszek był wręcz odrażający. Zwilżając wargi wyrafinowanym językiem, profesor z miejsca odmówił i zagroził, że sobie pójdzie, jeżeli pan Solal będzie robił komedie. Dzieciak szalał z niecierpliwości i z żądzy. Owa kartka papieru przedstawiała sobą cuda zakazanego świata. Zaczynało się życie pełne niebezpieczeństw. Miał się rozstrzygnąć jego los. „Trzeba być twardzielem, a nie mięczakiem. Nienawidzę baranów”.
Pan Lefèvre właśnie poprawiał wypracowanie. Ze stolika stojącego za plecami nauczyciela Solal wziął kałamarz z brązu, przez chwilę się zawahał. Te włosy były tak starannie uczesane. Lecz jeśli nie zobaczy jej dzisiaj, umrze. W każdym razie lepszy kałamarz niż pistolet.
Mając jasny obraz tego, co robi, i uważając, by nie zadać ciosu zbyt brutalnego, uniósł zbrojną rękę nad pochyloną głową profesora i, z odruchem niesmaku, upuścił kawał brązu. Pan Lefèvre omdlewająco złapał ręką za krawat, po czym w zwolnionym tempie osunął się na krześle. Solal zrazu zastygł w bezruchu, ogarnięty wyrzutami sumienia, lecz natychmiast poszedł za ciosem. Przetrząsnął portfel, wziął zaproszenie i skierował się ku drzwiom. Jednakowoż zawrócił, umoczył w szklance wody chusteczkę i położył ją omdlałemu na karku. Nieco podniesiony na duchu wyszedł.
W korytarzu dwie służące, dźwigając coś na kształt lektyki, dały mu znak, by się zatrzymał. Pan Majmon Solal, ojciec Racheli i Saltiela, pragnął zobaczyć swego wnuka. Dziecię, które miało odwagę ogłuszyć pana Lefèvre'a, nie odważyło się na nieposłuszeństwo wobec dziewięćdziesięcioletniego starca, co po raz pierwszy od wielu miesięcy opuszczał swój pokój.
Przed trzema laty lekarze obwieścili byli bliski koniec pana Majmona, któremu długie bezsenne noce spędzane nad księgami kabalistycznymi już od dawna osłabiły umysł i wyniszczyły ciało. Gdy nestor młodszej gałęzi Solalów pojął, iż godzina jego śmierci jest niedaleka, zażądał, by umieszczono go żywego w trumnie jemu przeznaczonej. Mędrcy, powiedział, winni w ten sposób okazywać szacunek, z jakim przyjmują zrządzenie Pana. Jego wolę spełniono. Śmierć nie nadchodziła, niemniej jednak starzec z uporem maniaka za nic nie chciał wyleźć z tego pudła; było mu w nim całkiem dobrze i noszono go w nim niekiedy do synagogi. Spoza zasłony wylazły włosy brody. Przezroczysta dłoń rozsunęła tkaninę i ukazała się ptasia głowa, a w niej oczy, umierające, ale z ciekawości. Pod przejrzystą skórą żyła na czole nabrzmiała na niebiesko od pulsu.
— Przybyłem jedynie po to — beknął koźli głos — aby pobłogosławić moją wnuczkę.
Służące pospieszyły ze sprostowaniem, że to nie jest wnuczka, tylko wnuk. Podczas gdy umrzyk intensywnie nad tym myślał, kobiety wymieniły spojrzenia. A bo to wiadomo cokolwiek z tym człowiekiem, mówi przecież samymi zagadkami. Raptem starzec, który bez przerwy zerkał chytrze na osłupiałego Solala, zaczął wrzeszczeć.
— Plemię ty przewrotne, oszukujesz mnie nawet na płci moich potomków! Pójdź no tu, mały mężczyzno, chodź, niech cię pobłogosławię. Oby koń Rydwanu Ognistego miał cię w opiece
i obyś się skąpał w wodach Ulaju! Niechby twoi wrogowie świecą byli i spalił ich twój płomień!
W kuchni spadła jakaś filiżanka. Majmon, który zupełnie zatracił poczucie miejsca i czasu, myślał, że jest ze swoim pradziadkiem w Tuluzie, i uznał, że to jakiś urzędnik przychodzi doń z wizytą.
— Powiedzcie temu z magistratu, że czuję się lepiej. Być może nawet wkrótce się ożenię. Dobrze jest i orzeźwia mnie zapach jaśminu. Tak, pragnę wszystkiego najlepszego dla tej dzieciny, która jest płci męskiej, a nie niewieściej! A kiedy mój los wygra na loterii w Cremonie i będę ogromnie bogaty, kupię temu dziecku małego stworka zwanego Lewiatanem; albo powóz z małym silnym konikiem, ukrytym w jego wnętrzu.
Wreszcie Solal wyrwał się spod uroku, jakim tchnął ten stuknięty staruch, wyszedł i gnany radością popędził w stronę Wzgórza Jaśminów.