W czasie swojej długiej i niezwykłej kariery dziennikarza i fotoedytora John G. Morris miał jedną prostą, a zarazem bardzo złożoną misję: „zdobyć zdjęcie” (get the picture). „Fotoedytorzy (...) to mimowolni (a może nie, bo przecież różnie bywa) dyktatorzy mody, nieoficjalni strażnicy moralności, brokerzy talentu i wspólnicy gwiazd. Jednak, co najważniejsze – a zarazem najbardziej niepokojące – to dziennikarze, którzy utrwalają ‘rzeczywistość’ i ‘historię’”.
Sam Morris zlecał, edytował i publikował zdjęcia, które pomagały kształtować nasze spojrzenie na najnowszą historię. Współpracował ściśle z największymi fotografikami ostatniego stulecia – Robertem Capą, Henri Cartier-Bressonem i W. Eugene Smithem. Jego książka przedstawia fascynującą historię fotografii prasowej, od heroicznego wyczynu Capy podczas lądowania aliantów w Normandii po dzień, kiedy w paryskim tunelu zginęła księżna Diana, próbując uciekać przed wścibstwem paparazzich.
Począwszy od czasu swojej pierwszej pracy dla magazynu „Life” podczas drugiej wojny światowej, Morris opowiada nieznane dotąd historie kryjące się za dziesiątkami słynnych zdjęć, kreśli osobiste portrety kobiet i mężczyzn, którzy je wykonali, przytacza barwne anegdoty o swoich spotkaniach z Alfredem Hitchcockiem, Marleną Dietrich, Ernestem Hemingwayem, Lee Millerem, Andrejem Sacharowem i wieloma innymi. Wygłasza także opinie o swoich potężnych szefach, takich jak Henry Luce z Time Inc., Katharine Graham z „The Washington Post” i A.M. Rosenthal z „The New York Times”, przeplatając je pełnymi humoru wzmiankami o swoich wzlotach i upadkach w różnych imperiach medialnych. Dzieli się z czytelnikami uwagami o tym, jak prasa zaniedbała relacjonowanie historii Holokaustu i jak odwracała się z odrazą od obrazów zniszczeń w Hiroszimie i Nagasaki.
„Zdobyć zdjęcie” to także książka o wieloletniej przyjaźni oraz znaczeniu zawodowego i osobistego zaangażowania i poświęcenia w często niełatwych okolicznościach. Morris pisze w poruszający sposób o śmierci swoich bliskich kolegów – Roberta Capy, Wernera Bischofa, Davida „Chima” Seymoura i W. Eugene Smitha i o tym, jak dalej toczyło się życie bez nich. Nade wszystko jednak jest to opowieść o bujnie i pięknie przeżytym życiu.
O autorze
John G. Morris spędził dzieciństwo i młodość w Chicago, studia ukończył na University of Chicago. Był hollywoodzkim korespondentem „Life”, fotoedytorem w londyńskim oddziale tego tygodnika podczas drugiej wojny światowej, fotoedytorem pisma „Ladies’ Home Journal”, pierwszym redaktorem wykonawczym agencji Magnum Photos, fotoedytorem w „Washington Post” i „New York Times”, a także korespondentem i redaktorem w „National Geographic”. Obecnie mieszka w Paryżu z żoną, Taną Hoban, z zawodu fotografikiem.
Spis treści
1. D-Day, wtorek, był dobrym dniem dla „Life”
2. Początki życia w „Life”
3. Trzydzieste pierwsze piętro
4. „Zginąć albo walczyć”
5. „Ludzie od zdjęć”
6. Oddział w Hollywood
7. Dzień gniewu
8. Długie oczekiwanie
9. W drodze na plażę
10. „Paryż znowu wolny!”
11. Beatrice, Bruce i Mary
12. „People Are People”
13. Warsztaty w Missouri
14. Sympatia dla „czerwonych”
15. „Pić wyłącznie szampana!”
16. „Poufne i do rąk własnych”
18. Decydujące chwile
19. Los Chama
20. Dole i niedole W. Eugene’a Smitha
21. Camelot i Kuba
22. Odchodzę
23. W stronę „Washington Post”.
24. Bezrobotny czterdziestodziewięciolatek
25. W stronę „Timesa”
26. Stolik w Sardi’s
27. Niepokoje 1968 roku
28. Abe na orbicie
29. Przesyłki specjalne
30. Poszukiwania
31. Gene odchodzi
32. Geographic Agonistes
33. Paryż, stolica fotografii prasowej
34. Wojna w Zatoce
Posłowie
Podziękowania
Fragmenty książki
„Fotoreporterzy to najwięksi ryzykanci i śmiałkowie między dziennikarzami. Muszą odznaczać się takimi cechami. W przeciwieństwie do zwykłego reportera, który może napisać artykuł z pewnego dystansu, fotoreporter powinien być fizycznie obecny na miejscu akcji, bez względu na związane z tym niebezpieczeństwo albo niewygody. Długi obiektyw może mu przybliżyć bohatera, ale pomiędzy nim a rzeczywistością nie może nic pośredniczyć. Fotoreporter zawsze musi znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Zdjęć, w przeciwieństwie do tekstu, nie uratują żadne poprawki. Fotoreporter musi pokazać świat takim, jakim jest, a fotoedytor wybiera tylko niektóre z jego zdjęć, by opowiedzieć, ‘jak było’ – choć czy jak było ‘naprawdę’? Tak czy inaczej, fotografia ma tu ostatnie słowo”.
„Jestem dziennikarzem, ale nie reporterem ani fotografikiem, lecz fotoedytorem. Pracowałem z fotoreporterami, zarówno sławnymi, jak i mniej znanymi, przez ponad pięćdziesiąt lat. Wysyłałem ich na różne obsługi, czasem dając im kilka ogólnych wskazówek, a czasem szczegółowe instrukcje, zawsze jednak stawiając im jedno zadanie: ‘Musicie zdobyć zdjęcie’. Nie wiem, ile razy towarzyszyłem fotoreporterom podczas pracy w terenie: nosiłem ich sprzęt, byłem oświetleniowcem, udzielałem im rad, jeśli były potrzebne, usprawiedliwiałem ich, kiedy coś szło nie tak, i cieszyłem się wraz z nimi, kiedy wszystko jednak kończyło się dobrze. Kupowałem i sprzedawałem ich zdjęcia za kwoty, z pewnością sięgające w sumie wielu milionów dolarów. Wynajmowałem wielu fotografików na zlecenia i – co stwierdzam ze smutkiem – kilku z nich musiałem zwolnić z pracy. Zeznawałem na ich korzyść w sądach, opiekowałem się nimi, gdy byli ranni lub chorzy, ratowałem ich przed eksmisjami, karmiłem ich i odprowadzałem w ostatnią drogę. Bywałem nawet świadkiem na ich ślubach. Sam ożeniłem się z artystką fotografikiem”.