Nie myślałam o Adamie więcej, ale – jak się wkrótce okazało – on myślał o mnie. Nasze drugie spotkanie nie było już przypadkowe. Przynajmniej nie z jego strony. Kończyłam właśnie 5 godzinny blok zajęć i wykończona wychodziłam z uczelni. Miałam za sobą wyjątkowo zły dzień. Poza fatalnie przygotowanymi studentami, bezustannie odbierałam też telefony od kolejnych stacji telewizyjnych i gazet, proszących o wywiad z okazji tej koszmarnej rocznicy. Próba tłumaczenia, że nie mam i nie chce mieć z planetą nic wspólnego spełzła na niczym. Byłam po prostu łatwiejszym celem niż moja matka, która już dawno pozbyła się tak przyziemnego (jak mówiła) przedmiotu jak telefon, a z domu wychodziła sporadycznie, korzystając raczej z internetowej komunikacji ze swoją galerią. Zdecydowanie nie łatwo było też wytropić mojego brata, wstąpienie do wojska równało się z utajnieniem jego danych osobowych. Czasami myślałam, że to właśnie dlatego zdecydował się na taką karierę. Szczęściarz.
A na dodatek było jeszcze buro i ponuro. Zanosiło się na deszcz, a ja jak zwykle nie miałam parasolki.
Byłam głodna, wściekła i przeraźliwie zmęczona. Na plecach niosłam wielki, wypełniony po brzegi książkami plecak, a na ramieniu miałam dodatkowo zawieszoną torbę z laptopem. Kawałkiem wolnej ręki próbowałam wyłączyć właśnie dzwoniący telefon, który – oczywiście jak na złość – zupełnie nie chciał się wyłączyć.
- Wyłącz się, głupia maszyno! – warknęłam na aparat, całkowicie przekonana, że robi mi to na złość.
- Dobry wieczór – usłyszałam nagle i stanęłam jak wryta. Ramię od torby przesunęło mi się w stronę szyi, przygniatając ją niemiłosiernie. Popatrzyłam na niego zdumiona, poznając go od razu, chociaż od naszego przelotnego spotkania minęło już kilka dni.
Przez krótką chwilę pozwoliłam sobie na typową kobiecą ocenę. Stojąc w pewnej odległości, mogłam przyjrzeć mu się lepiej niż wcześniej, a i speszona byłam mniej niż przy naszym pierwszym spotkaniu. A może po prostu było mi wszystko jedno?
Miał na sobie ten sam czarny płaszcz, w którym widziałam go ostatnio, tym razem jednak spod spodu wystawał granatowy golf. Włosy ostrzyżone na krótko, były jednak na tyle długie, żeby stać na jego głowie eleganckim jeżykiem. Miał na oko trzydzieści kilka lat. Wyglądał stylowo, elegancko, na tyle żeby uznać go za cholernie przystojnego faceta w dobrym guście, nieprzesadzającego z uwagą poświęconą samemu sobie. W ręku trzymał dwa papierowe kubki.
- Dobry… wieczór – wyjąkałam zdumiona.
- Ciężki dzień? – zapytał, spokojnie wyjmując mi z ręki telefon. Wyłączył go jednym ruchem, potem wsadził mi go do kieszeni i podał kubek. Zabrał też moją torbę z laptopem i przewiesił ją przez swoje ramie.
- Ciężki dzień to niedopowiedzenie – mruknęłam – A pan na kogoś czeka?
- Tak, na panią – powiedział – Nie przedstawiłem się ostatnio. Adam Henley. I mam nadzieję, że nie żaden pan.
- Sara… - wyjąkałam. Do mojego nosa doszedł kuszący, wspaniały zapach cynamonu i zmielonych ziaren kawy. Cholera, pamiętał nawet jaką kawę lubiłam.
- Po prostu Sara? – zapytał rozbawiony.
- Tak – przytaknęłam, pomna setek telefonów z całego dnia.
- Może być – powiedział.
- Skąd wiedziałeś, że tutaj będę?
- Nie wiedziałem. Pokazałaś mi gdzie pracujesz, postanowiłem poczekać.
- Od kiedy?
- Od jakichś trzech godzin. Przecież dla mnie to nie problem. Nie męczę się. – powiedział spokojnie. Zanim zdążyłam zareagować, ściągnął mi jeszcze plecak i założył go na plecy – Idziemy.
- Idziemy? – powtórzyłam – a gdzie idziemy?
- Na kolację. Wyglądasz na kogoś, kto nie jadł nic od śniadania. Mam rację?
Przytaknęłam, dalej przyglądając mu się zdumiona.
- No i świetnie. W poszukiwaniu normalnego jedzenia, znalazłem uroczą hinduską restauracyjkę – powiedział – wygląda okropnie, ale jedzenie jest doskonałe.
- W poszukiwaniu normalnego jedzenia? – powtórzyłam, kiedy Adam delikatnie skierował mnie w prawo. Przez chwilę przyszło mi na myśl, że daję się prowadzić jak ta przysłowiowa owieczka na rzeź, ale zmęczenie robiło swoje.
- Przykro mi, ale prawda o miejscowym jedzeniu jest tutaj bardzo, bardzo smutna. Aż trudno uwierzyć, że kraj o takiej tradycji, takiej kulturze, nie był przez wieki istnienia wymyśleć czegoś lepszego. Większość tego, co przeznaczone jest do konsumpcji jest po prostu niejadalna, nawet wizualnie – wyjaśnił spokojnie – Wszystko strasznie tłuste i niesmaczne. Ale ta restauracyjka jest naprawdę dobra.
Chwilę potem zobaczyłam, co miał na myśli. Skręciliśmy jeszcze dwa razy, tylko po to aby znaleźć się na uliczce, na której – mimo tego iż leżała chyba 50 metrów od głównego pasażu nad Tamizą – nigdy nie byłam. Restauracja, o której mówił Adam była w zasadzie wielkości maleńkiego, przyznam, że dość obskurnego mieszkania. Mieściło się w niej zaledwie pięć stolików, z czego trzy były już zajęte, przez ewidentnie zagranicznych turystów. Usłyszałam francuski, hiszpański i coś, czego nie mogłam zidentyfikować. Reszta zdecydowanie nie była międzynarodowa. Na tych stolikach i niemiłosiernie burych ścianach kończył się w zasadzie wystrój. Gdybym była sama, pewnie nigdy nie zdecydowałabym się tutaj wejść. Ale Adam miał rację w dwóch rzeczach. Byłam głodna. A brytyjskie jedzenie było naprawdę okropne.
- Zapraszam – Adam odsunął przede mną krzesło i skinął delikatnie głową na kelnera – Jeśli nie masz nic przeciwko, chętnie zamówię dla nas obojga. Lubisz pikantne rzeczy?
- Bardzo – pokiwałam głową, czując, że zaczynam odzyskiwać jakieś resztki, straconego w pracy rozumu – Ale…
- Ale?
- Wybacz, nie codziennie zachowuję się tak chaotycznie… - zaczęłam się tłumaczyć. Nagle fakt, że byłam w całkowicie nieznanym miejscu, z całkowicie nieznanym mężczyzną zaczął wydawać mi się nie tylko absurdalny, ale przede wszystkim niebezpieczny. Podniosłam gwałtownie głowę, natychmiast przypominając sobie wszystkie historie o napadniętych i zamordowanych kobietach, które zaczęły swój wieczór od kolacji z nieznajomym, może i przystojnym, ale na pewno maniakalnym mordercą.
Popatrzyłam się na niego uważnie, starając się ubrać w słowa to, co chciałam powiedzieć. Ale nie umiałam. Adam nie czekał na dalszą część mojej wypowiedzi, bo też skinął spokojnie głową i sięgnął po wino, które kelner właśnie przyniósł do naszego stolika. Najwyraźniej mojego towarzysza dobrze już tutaj znali.
- Każdy ma zły dzień – odpowiedział filozoficznie, podając mi kieliszek. Nie uszło mojej uwadze, że od razu napił się z drugiego, tak samo jak nie uszło wnikliwe spojrzenie, jakim obdarzał mnie bez najmniejszej przerwy. Tylko dopiero po chwili zrozumiałam dlaczego.
- Już wiesz? –zapytałam wzdychając. Miło było być przez 5 minut anonimowym.
- Wiem? – zareagował.
- Z kim przyszło ci się zadawać. Idziemy od razu, czy dasz mi przynajmniej się czegoś napić ? – zapytałam. Widziałam już takie spojrzenie dobre kilka razy. Byłam w życiu na trzech randkach w ciemno, wszystkich „ustawionych” przez Lanę, która nie była skłonna powiadomić potencjalnych kandydatów, że oto mają się spotkać z tą, której piętno życiowe, jakiekolwiek by ono nie było, jest niemalże „krzyżem wyrytym na jej twarzy”. W dwóch przypadkach, randki skończyły się na „to naprawdę ty…?” i nagłym, oczywiście całkowicie niespodziewanym telefonie od babci, cioci czy też mamy, która nagle zaniemogła i niestety wymagała natychmiastowej asysty mojego towarzysza. Jeden krzyknął w drzwiach, że zadzwoni, drugi tylko rzucił mi spłoszone spojrzenie. Pewnie już widział siebie w gazetach, z podpisem, że wstydu nie ma. Takie zdjęcie zdarzyło się co prawda w moim życiu tylko raz, podczas studniówki, skutecznie jednak zakończyło mój związek oraz jakąkolwiek znajomość z niejakim Scottem Manfrey.
Trzeci kandydat był dalekim kuzynem Lany, który chyba odziedziczył jej geny spokoju, skrzyżowane z uwielbieniem do robienia interesów. Nie przejął się w ogóle, za to natychmiast doradził mi, żebym zaczęła występować w programach i gazetach, za wszystko oczywiście pobierając słoną opłatę. W ciągu pół godziny, niemalże zmusił mnie do napisania autobiografii, stawiając siebie w roli mojego agenta, menagera, i chyba ogólnie pojętego guru. Po obiedzie chciał jechać poznać moich rodziców. Ulotniłam się po angielsku, korzystając z pomocy, jakże tradycyjnego okna w toalecie. I to wszystko zamykało moje życie towarzyskie. Potem zraziłam się, niemalże składając śluby czystości, chociaż namiętnie czytane książki Jane Austen wystawiały moje przekonania na regularne próby.
A teraz ten przybysz znikąd, wielbiciel koszmarnych napojów…
- Pić możesz co tylko chcesz, iść też możemy, ale wydawało mi się, że jesteś głodna… - usłyszałam nagle jego głos – Ale może źle zrozumiałem?
Popatrzyłam na niego jeszcze raz, uważniej. A może ja jednak źle zrozumiałam?
- Nie! Tak! Jestem głodna – powiedziałam, chyba zbyt entuzjastycznie – bardzo nawet.
- Doskonale – uśmiechnął się lekko. Pojawił się kelner, u którego Adam złożył natychmiast zamówienie.
- Często tutaj jadasz? – zapytałam z ciekawością.
- Dosyć – przyznał - Wino zaraz będzie. Kolejny raz skupiłam się na swoich wątpliwościach, co do jego osoby. Jakie były szanse, że spotkam kogoś normalnego w tym szalonym okresie? Może jednak był mordercą a nie prześladowcą sensacji? I którego z nich wolałabym spotkać na swojej drodze? Wzięłam głęboki oddech i postanowiłam być asertywną kobietą, za którą – przynajmniej w teorii się uważałam.
- Czy mogę zapytać … jak często czeka pan – spojrzał na mnie znacząco – czekasz na całkowicie obce kobiety pod ich pracą? I to dobrych kilka godzin?
Nie wydawał się być speszony, chociaż wytknęłam mu przecież ewidentnie absurdalne zachowanie.
- Czekałem, bo chciałem porozmawiać o tym – sięgnął nagle do kieszeni, wyjmując na stół książkę. Spojrzałam na nią a potem z powrotem na niego z lekkim osłupieniem.
- Makbet?
- Jak widzieliśmy się ostatnio, korzystałaś z niego na poparcie swoich argumentów – powiedział – nie wiedziałem, o czym mówisz, postanowiłam się więc dokładnie przygotować.
Z mozolnym trudem odtworzyłam sobie szczegóły naszej pierwszej rozmowy.
- Chcesz mi powiedzieć, że przeczytałeś sztukę Szekspira tylko po to, żeby móc odeprzeć moje ewentualne argumenty w rozmowie?
- W zasadzie jeden argument. O tym, że za całym zamieszaniem wojennym stoi Lady Makbet. I naprawdę wydaje mi się, że gdyby nie podatny charakter jej męża, nie mogłaby go tak łatwo namówić na morderstwo Dunkana. A to, co zrobił później było już jego prywatnym, całkowicie osobistym szaleństwem, nie wydaje ci się?
Musiałam dalej patrzeć na niego osłupiała, bo uśmiechnął się nagle rozbawiony.
- Co jest?
- Naprawdę przeczytałeś Szekspira, po to żeby móc ze mną porozmawiać o winie Lady Makbet?
- Przecież ci mówię, że tak! – potwierdził - I czekam na odparcie moich racji.
- No dobrze – popatrzyłam się na niego, cały czas w lekkim szoku. Kelner przyniósł wino, doskonałe, jak się szybo przekonałam – wypiłam od razu chyba pół kieliszka. Wstyd przyznać, ale pomogło zebrać myśli. – No dobrze – powiedziałam znowu, przyjmując nieświadomie swój nauczycielski ton – Mówi się powszechnie, nie tylko w literaturze, że pierwsze morderstwo jest tym najtrudniejszym, potem już łatwiej jest odebrać komuś życie. Gdyby… - przerwałam, widząc, że nagle bardzo spoważniał. Nie trzeba było czytać w myślach, żeby zobaczyć, że te jego nagle gdzieś odpłynęły. – Halo, powiedziałam coś nie tak?
- Ha? – spojrzał na mnie nagle jakoś przytomniej – Nie, przepraszam, zamyśliłem się. Tak się mówi?
- Z własnego doświadczenia trudno jest mi powiedzieć, ale w teorii tak. Mordu jeszcze nie dokonywałam. Biorąc to pod uwagę, gdyby Lady Makbet, nie namówiła męża do zabicia Dunkana, można spokojnie założyć, że ten nie wszedłby na drogę szaleństwa i żyłby dostatnio do późnych lat starości, chociaż raczej nigdy nie zostałby królem. Pewnie nie miałby tyle samo pieniędzy, ale prestiżu starczyłoby mu aż nadto. A tak, ofiara za ofiarą – wszyscy wiemy, że to nie może się dobrze skończyć.
- Nie może? Nie ma na świecie morderców, którzy uniknęli sprawiedliwości i żyją sobie spokojnie dalej?
Spojrzałam na niego uważnie. W tamtej chwili wydawał się być wprost przepełniony cynizmem.
- Pewnie są, nie na darmo mówi się, że sprawiedliwość jest ślepa. Ale Makbet w końcu dostaje za swoje, chociaż nie wierzy w przepowiednie czarownic. I to go w końcu gubi.
- Szekspir pewnie wierzył, że wszystkich czeka kara za złe czyny – Adam powiedział zamyślony. Jego wzrok skupił się gdzieś za mną.
- Musiał – uśmiechnęłam się – Inaczej nikt nie chodziłby na jego sztuki. W końcu te miały bawić, w tamtych czasach nie było specjalnie innej rozrywki masowej. Na końcu jego przedstawień wszyscy, i trupy i ci co przeżyli, brali się za ręce i tańczyli wielki taniec. Tak widownia wiedziała, że sztuka dobiegła końca.
- Idealne, chociaż lekko surrealistyczne zakończenie – miałam wrażenie, że się rozpogodził. Jeszcze raz spojrzał za mnie. – O, jest nasz obiad.
Uśmiechnęłam się, wdzięczna za zapewnienie mi jedzenia. Zjedliśmy niemalże w milczeniu, jedynie okazjonalnie wymieniając uwagi na temat swoich potraw i jeszcze kilku innych, politycznie poprawnych tematów. Jedzenie rzeczywiście było doskonałe, idealnie dopasowane wielkością porcji i wachlarzem przypraw. Czułam, że powoli znika z mojego ciała zmęczenie z całego dnia, irytacja i wściekłość, ustępując miejsca ciepłu i absolutnej błogości. Przez chwilę wyłączyłam się na wszystkie inne bodźce, delektując się tylko tymi fizycznymi. Dopiero kiedy nasze sztućce spoczęły z powrotem na talerzach, odważyłam się z powrotem spojrzeć na Adama i rozważyć to, co chodziło po mojej głowie. Ten dziwny mężczyzna mnie uspokajał, trochę swoją postawą, trochę pewnością siebie, trochę opanowaniem. A te cechy były raczej obce mojej codzienności. Dawno nie było już chwili, kiedy czułabym się w towarzystwie kogoś, w szczególności kogoś obcego, tak spokojnie, kiedy nie miałam potrzeby ucieczki, kiedy nie spędzałam czasu na podejrzewanie wszystkich o spisek w stosunku do mnie i mojej rodziny. Przez chwilę pomyślałam, że chyba jednak mam manię prześladowczą. Ale cóż, nikt nie jest doskonały. Może zadziałał cudownie napełniony żołądek, może wino, ale w tamtej chwili byłam przekonana, że mogę w tej obskurnej knajpce spędzić resztę życia. Nawet ten dziwny mężczyzna, z pasją wykładający swoje racje co do winy Makbeta, emanujący jakąś dziwną innością wydawał się być dokładnie na miejscu. Patrzył na mnie z zainteresowaniem, trochę jak moi uczniowie, kiedy udało mi się poprowadzić interesujące ćwiczenia. Trochę, bo jednak inaczej.
No i wino robiło swoje.
- Zadecydowałam – powiedziałam z westchnieniem, kończąc 3 już chyba kieliszek.
- O czym?
- Możesz sobie być nawet psychopatycznym mordercą. Po takim jedzeniu mam wrażenie, że wiele lepszych rzeczy już mnie nie czeka. Mogę umrzeć z godnością.
Popatrzył na mnie z uśmiechem.
- Cała przyjemność po mojej stronie. O różne rzeczy mnie podejrzewano, ale o masowe mordy jeszcze nie. – znowu nalał mi wina - Więc która teraz?
- Co która?
- Książka. Skoro już zostałem przedstawiony panu Szekspirowi, jestem skłonny podążać tą drogą. Tylko chcę wiedzieć, która mam czytać w następnej kolejności.
- Sztukę – poprawiłam odruchowo.
- Słucham?
- O twórczości Szekspira mówimy o sztukach, nie o książkach.
- Bardzo dziękuję pani profesor, będę pamiętał – uśmiechnął się szeroko – Więc którą sztukę mam teraz przeczytać?
- Hamleta – nie miałam wątpliwości – Dzieci w szkole zaczynają przecież od niego. Musiałeś uciec z tej lekcji.
- Doskonale. Spotykamy się więc jutro w kawiarni? Powinienem zdarzyć do tego czasu.
Znowu wprawił mnie w zdumienie.
- Przyjechałeś tutaj na urlop i zamiast zwiedzać, chcesz czytać Szekspira? Przecież spokojnie możesz robić to w domu a tutaj zobaczyć wszystkie ciekawe miejsca. Jeśli już mówimy o Szekspirze, to idź zobacz rekonstrukcję jego teatru, to dosłownie rzut beretem. A dopiero jak wrócisz do domu, weź się za czytanie. Najlepiej w jakąś burą pogodę, kiedy nie będzie chciało ci się wychodzić z domu. Mroźna zima to doskonała pora na mistrza.
Popatrzył na mnie, najwyraźniej nad czymś rozmyślając.
- Jedno w drugim nie przeszkadza, mogę zwiedzać i czytać. To co, jutro?
Wzruszyłam ramionami.
- Dobrze, czemu nie. Jutro mam wolne więc w zasadzie każda godzina mi pasuje.
- Doskonale – wyraźnie się ucieszył – w takim razie proponuję 10.30. Będziemy w kawiarni zanim wszyscy wyjdą na lunch i zajmą nam stolik.
Mimo iż przez myśl przeszła mi koncepcja, że oto może jestem na randce, tamtego wieczoru Adam nie pozostawił mi złudzeń, co do charakteru naszej znajomości. Pożegnał się ze mną jak tylko dotarliśmy do głównego traktu nad rzeką. Nie poprosił o numer telefonu. Nie podał mi nawet ręki, jedynie uśmiechnął się i pomachał, kiedy wsiadałam na katamaran. Kiedy już usiadłam na pokładzie, dalej widziałam go jak stoi na nabrzeżu i przygląda mi się z uśmiechem. „Dziwny” pomyślałam, nie wiem, który już raz tego wieczoru. Dziwny wielbiciel Londynu i Hamleta. Byłam ciekawa ile zamierzał tutaj zostać. I w zasadzie skąd pochodził. Jeśli miałabym zgadywać po akcencie, obstawiałabym chyba Stany Zjednoczone, ale z jakąś naleciałością.
Kiedy dotarłam do domu, nie widziałam żadnego z moich rodziców. Ojciec jak zwykle zamknął się w gabinecie, widać było światło wylewające się spod wiecznie zamkniętych drzwi. Matka spała, przynajmniej taki wniosek wyciągnęłam z tego, że jej pracownia była całkowicie wygaszona. W kuchni byłam tylko ja. Wzięłam z lodówki wodę mineralną i poszłam do siebie. Zanim położyłam się spać, ściągnęłam jeszcze z półki, dawno już nie czytaną sztukę Hamlet.
*******
Kiedy rano zeszłam do kuchni, matka i ojciec już tam byli, oboje wpatrzeni w telewizor, ryczący zresztą straszliwie na cały dom. Zignorowałam maszynę jak zwykle, rodzice za to zignorowali mnie. Chyba nawet nie zauważyli mojego wejścia. Jeszcze nie do końca obudzona, przeszłam do kuchni, gdzie znalazłam, zaparzoną wcześniej przez rodzicieli kawę.
- Cudownie - mruknęłam, czując jej smak w ustach. Zazwyczaj rano pijałam herbatę, teraz jednak całe moje ciało zdawało się wołać właśnie o doskonałą, świeżo przemieloną kawę. Rozejrzałam się za śniadaniem. Wstawiłam do tostera tosty i czekając aż z niego wyskoczą, mimowolnie pozwoliłam, aby to co słuchali rodzice doszło do moich uszu.
- Rzecznicy komendy głównej i Interpolu zapowiedzieli wspólną konferencję na godzinę 16, jednak już teraz nieoficjalnie wiadomo, że wydarzenia minionej nocy określone będą jako zamach terrorystyczny – prezenterka telewizyjna mówiła w miarę spokojnym głosem, w którym słychać było jednak silne emocje. Widać była nowa, Lana nie pozwalała sobie na takie wpadki.
Nie czekając na tosty, wyszłam z powrotem do salonu i podeszłam do rodziców.
- Co się stało? – zapytałam, opadając na kanapę. Matka jak zwykle zdawała się mnie nie słyszeć, ale ojciec odwrócił do mnie wyraźnie zaaferowaną twarz.
- Jak to, nic nie wiesz? – zapytał z autentycznym zdumieniem – Nie czytałaś jeszcze porannego serwisu?
- Nic nie czytałam tato, dopiero wstałam. Mam dzisiaj wolne, przeczytam później. Więc co się stało?
- Ktoś zamordował Stevena Powersa, wiesz tego generała służb powietrznych. Rano wybuchła w jego gabinecie bomba, zabijając też jego asystentkę i dwóch zastępców.
- Wiadomo kto? – zapytałam bez specjalnego zainteresowania. Lubując się w życiu z dala od polityki, musiałam się przyznać, że nie miałam pojęcia, o kim mowa.
- Podobno terroryści. O 16 powiedzą więcej.
- Cóż, nie pierwszy raz, nie ostatni – westchnęłam melancholijnie, mgliście przypominając sobie co najmniej kilka „aktów terrorystycznych”, jakie miały miejsce już w moim dorosłym życiu. Polityka była daleka na liście moich zainteresowań, do wszelkich wiadomości podchodziłam obojętnie i nieco biernie, czasami z konieczności kiwając głową z nieszczerym zainteresowaniem i współczuciem. Ale zaangażować się jakoś nie mogłam.
- Może i nie ostatni – pokiwał głową ojciec – Ale tym razem zabili kogoś, kogo osobiście znała twoja mama.
Odwróciłam się do matki, chyba dopiero wtedy dostrzegając jej zszarzałą z emocji twarz. Wpatrywała się w telewizor, ręce zaciskając na brzegach kanapy. Chyba w ogóle nie widziała, że byliśmy obok.
- Mamo? – pochyliłam się do niej. Przesunęła po mnie nieobecnym wzrokiem, aby sekundę potem przerzucić wzrok znowu w telewizor. Westchnęłam, wiedząc doskonale, że nie uda mi się do niej dotrzeć.
- Chodź – tata pociągnął mnie za rękę – Zostaw ją teraz, niech się trochę uspokoi.
Poszliśmy do kuchni. Ojciec siadł za stołem i podał mi kolejny kubek kawy. Postanowiłam zignorować fakt, że nie dopiłam jeszcze poprzedniego i wzięłam go bez wahania. Nawet nie próbowałam sięgnąć po, zimne już pewnie tosty.
- Znała go?
- Dość dobrze. Jeśli dobrze zrozumiałem, pracował z pierwszym mężem mamy.
- Wtedy przy odkryciu Tarry?
- Też. Podobno byli dobrymi przyjaciółmi. Wszyscy troje. A śmierć w zamachu też nie jest specjalnie czymś przyjemnym.
- Terroryści terrorystami. – wzruszyłam ramionami, brutalnie świadoma swojej ignorancji - A wiadomo skąd? Kto?
- Na razie policja jest ostrożna. Wiadomo tylko, że ktoś umieścił bombę w jego gabinecie. Włączył komputer i wszystko wybuchło.
- Mogę jakoś pomóc?
- Na razie daj jej ochłonąć. Dojdzie do siebie. Zawsze dochodzi. Kto wie, może będzie chciała pojechać na pogrzeb.
- Myślisz? Pojedziesz wtedy z nią?
- Oczywiście – odpowiedział bez wahania – Jeśli tylko będzie chciała, sam zarezerwuję wahadłowiec.
- Ale wiesz, że tam pewnie będzie…
- John? – uśmiechnął się smutno – Na pewno będzie.
- I nie boisz się z nim spotkać?
- A czemu miałbym się bać, dziecko? – tata prawie się roześmiał – Po tylu latach, nawet te największe problemy tracą na impecie. Nie boję się spotkania z Johnem, chociaż może nie rozstaliśmy się najlepiej. Ale stare błędy blakną z czasem.
- Nigdy nie chcieliście mi na spokojnie opowiedzieć… - zaczęłam. Przez całe moje życie, rodzice jedynie zdawkowo opowiadali mi szczegóły swojego poznania. Kiedy w moje ręce wpadł pierwszy tekst współczesnej historii, oboje stwierdzili jedynie, że fakty są mocno wyolbrzymione. Zbywali mnie regularnie, twierdząc, że jestem jeszcze za młoda na poznanie faktów. Jeszcze gorzej miał Matt, młodszy ode mnie, z zasady więc uznany za wiecznie zbyt młodego na poznanie ciemnych szczegółów z życia naszych rodziców. Ale prawdy z dobrego źródła pragnęliśmy oboje, rzucaliśmy się więc regularnie na szanse, kiedy rodziciele niespecjalnie się pilnowali.
- I jeszcze trochę pewnie poczekamy – ojciec szybko ukrócił mój nagły zapał. Musiałam mieć minę skrzywdzonego dziecka, bo roześmiał się nagle – No już, nie denerwuj się. To wcale nie jest taka sensacyjna historia jak się wam z Mattem wydaje.
- Kiedyś wezmę urlop, spędzę go w bibliotece i sama wszystkiego się dowiem – pogroziłam mu palcem. Wiedziałam już, że nie mam czego próbować.
Pół godziny później, z kanapką i trzecią już kawą w ręku wsiadłam na katamaran. Dokończyłam śniadanie, przekartkowując ostatnie kartki Hamleta. Od mojego spotkania z pechowym księciem minęło już sporo czasu, a coś podpowiadało mi, że Adam będzie doskonale przygotowany do dyskusji.
Kiedy katamaran dopłynął do nabrzeża, zobaczyłam, że już czekał. Oparty o bramkę kontrolną, pod pachą miał książkę, w rękach, a jakże, trzymał dwa kubki kawy. Pomachał mi z uśmiechem, kiedy tylko mnie zobaczył.
- Myślałam, że spotykamy się w kawiarni – powiedziałam, kiedy tylko podał mi plastikowy kubek. Taktownie postanowiłam, że nie powiem mu, iż sama myśl o kolejnej kawie wzbudza we mnie już odruchy wymiotne.
- Byłem wcześniej, więc postanowiłem się przejść – odpowiedział, pomagając mi przejść przez bramki wyjściowe – A i tak wiedziałem, gdzie masz przystanek.
- Widzę, że literatura na miejscu – skinęłam głową w stronę książki.
- Skończyłem już wczoraj. Dzisiaj rano byłem za to w Tate Gallery.
- I? – aż przystanęłam z wrażenia.
- I tak jak mówiłaś. Wiem dokładnie dlaczego wstęp jest za darmo.
Roześmiałam się głośno.
- A kiedy Tower?
- Dzisiaj? Chętnie zaproszę cię do towarzystwa, jeśli nie masz planów. Potem zapraszam na obiad i dyskusję o pechowym Hamlecie na deser.
- Na Tower pójdę nawet z diabłem wcielonym – oświadczyłam z udawanym smutkiem – tak samo i do Parlamentu i do kilku parków. Niestety, na ciekawe zabytki jestem stracona.
Popatrzył się na mnie rozbawiony.
- Coś mi się wydaje, że właśnie znalazłem towarzysza do zwiedzania – powiedział z uśmiechem – To co, idziemy?
Przytaknęłam bez słowa i pokazałam skinieniem głowy kasy biletowe.
- Najpierw ten przykry, bardzo współczesny obowiązek – powiedziałam, sięgając po portfel.