Beskidzka tradycja nie tylko od święta

Większość z nas ma świadomość, że miejsce w którym żyjemy ma „jakąś” ludową tradycję. Ale jaka ona jest? Jakie zwyczaje mieli lub w co wierzyli nasi dziadkowie? Jeśli w ogóle się nad tym zastanawiamy, to najwyżej kilka razy do roku, szczególnie w okresie Bożego Narodzenia i Sylwestra, kiedy – czasem mimowolnie – powtarzamy czynności, wykonywane przez naszych przodków.

Polska tradycja świąteczno-noworoczna jest przebogata i w zależności od regionu kraju, poszczególne zwyczaje mogą się od siebie bardzo różnić. Odmienne są nie tylko potrawy wigilijne, ale i zwyczaje ubierania choinki, te dotyczące prezentów, a także sposoby świętowania.

Tradycyjne i kolorowe Święta

Niezwykle atrakcyjnie pod tym względem wypadają Beskidy. Mieszkańcy tego regionu, którzy od wieków z dużą powagą podchodzili do spraw mistycznych i religijnych, jeszcze niedawno wiernie przestrzegali dziś już powoli ginących zwyczajów związanych z adwentem. Przykładowo przez cały okres oczekiwania na Boże Narodzenie nie można było ubierać się w jasne lub krzykliwe kolory, ani zachowywać w zbyt hałaśliwy sposób. Gdy nadchodziła  wieczerza wigilijna, na stole ustawiano glinianą misę wypełnioną owocami oraz zbożem i innymi darami natury. W ten sposób dziękowano Bogu za pożywienie, a jednocześnie proszono o obfite plony w roku kolejnym. Na wigilijnym stole pozostawiano też kawałek chleba, który przez najbliższy rok miał stanowić cudowny lek w przypadku choroby lub innego (nie tylko zdrowotnego) nieszczęścia.

Na terenie Beskidu Śląskiego i Żywieckiego pierwszy dzień Bożego Narodzenia do dziś ma charakter rodzinny i co do zasady, powinien być spędzany w domu. Odwiedziny bliskich planowane są dopiero na dzień św. Szczepana. Właśnie w drugi dzień Bożego Narodzenia po wsiach chodzili niegdyś pastuszkowie z szopką, a także turoń lub koza z gwiazdą. Czasem koza padała martwa na ziemię, po czym wskrzeszano ją, co miało symbolizować nieustanne odradzanie się natury.

W sylwestrową noc na przedmieścia Żywca wychodziły grupki jukaców (zwanych też dziadami)  – przebierańców robiących mnóstwo hałasu przy pomocy dzwonków i strzelających batów. Przebierańcy przebiegali przez wieś składając życzenia i psocąc, czym rozbawiali mieszkańców. Dodatkową atrakcją były bardzo starannie przygotowane, kolorowe stroje.  

Z kolei 6 stycznia po kolędzie chodzili ubrani na biało trzej królowie, którzy wraz z Żydem i diabłem prezentowali krótkie scenki oparte na elementach religijnych.

Beskidy pełne duchów

Zachowanych do dziś w szczątkowej postaci ludowych zwyczajów mieszkańców Beskidów nie można sprowadzić do obrzędów bożonarodzeniowych. Świat beskidzkich górali, na obszarze którego ścierało się kilka różnych kultur, to kraina obfitująca w tradycyjne wierzenia. Jeszcze do niedawna uważano, że okolice Żywca i Bielska-Białej zamieszkiwane są przez strachy, czarownice, nocnice, utopce, mory i diabły. Każdej z tych postaci przypisywano inne motywy, zwyczaje, a nawet pewną osobowość, każdą też można było pokonać tylko we właściwy dla niej sposób.

Niektóre z tych nadprzyrodzonych zjawisk, w formie przeznaczonych dla dorosłego czytelnika baśni, przywołuje w swojej książce Katarzyna Mlek. „Na wietrze diabeł przyjechał” to zbiór historii, który swe źródło ma właśnie w ludowych wierzeniach mieszkańców Beskidów. Już sam tytuł jest zapowiedzią spotkania z siłami, z którymi człowiekowi trudno wygrać. Dla beskidzkich górali diabeł to przede wszystkim psotnik – postać, która potrafi pokrzyżować plany, sprowadzić nieszczęście, choć jako mordercza siła pojawia się rzadko. Problem jednak w tym, że diabeł nie przybywa zazwyczaj sam, a wysługuje się innymi złymi duchami. W dodatku przybywa na wietrze czy też w nim, a mocy, z jaką działa przyroda, nikt nie jest w stanie wygrać. Tytuł zapowiada więc nieszczęścia, z jakimi mieszkańcy Lalik (wieś ta istnieje naprawdę) będą musieli się zmierzyć.

Już w pierwszym opowiadaniu, Zbyszka – młodego inżyniera nieobeznanego z beskidzkimi duchami, zaczyna trapić przeczucie, że góry kryją w sobie tajemnicę. Potwierdza się ono, gdy nocą wędruje za czyimś głosem do pustej, kościelnej kaplicy. Wzywają go tam nocnice, które ze swych kryjówek najczęściej wychodzą w czasie adwentu lub gdy biją kościelne dzwony. Górale wiedzą, że po zmroku nie należy w obawie przed nimi opuszczać domu – mogą zamienić człowieka w zjawę. Zbyszek, kompletnie tego nieświadom, mało nie przypłaca wycieczki do kościoła życiem. Mimo to nadal wyśmiewa przypuszczenia, jakoby drwala i jego żonę skusił do sadzawki utopiec, a pies sąsiadów był wcieleniem samego biesa. Dopiero tragiczny wypadek podczas budowy w Pańskiej Łące zmusza go do przyznania, że Laliki są miejscem magicznym. Im dłużej tam przebywa, tym lepiej rozumie, że złego nie należy kusić, a najlepiej posiadać przy sobie przedmiot, który przed nim chroni (w przypadku młodego budowlańca jest to specjalny medalion z Matką Boską).

Dzięki kolejnym opowiadaniom coraz lepiej zaczynamy rozumieć przekonania rdzennych mieszkańców Beskidów. Czytelnik przestaje się dziwić, że myśliwy zamyka furtkę, by nie wpuścić do domu złego czy karmi domowe skrzaty, a mieszkańcy, gdy tylko mogą, omijają rozstajne drogi i starają się unikać mostów, pod którymi czyhać może kolejny utopiec.

- W górach umiejętność pływania, zwłaszcza dawniej, była rzadkością, stąd chyba bierze się tak głęboko zakorzeniony strach przed wodą. Obecnie utopce nie są nikomu straszne: jeden z nich stał się symbolem Brennej, a w Chybiu postawiono utopcowi pomnik, szczególnie lubiany przez dzieci, które nim kiedyś straszono – dodaje autorka.

Obecnie przejawów głębokiej wiary, że tam, gdzie kończy się podwórze, w lesie, możemy mieć do czynienia nie tylko ze zwierzętami, ale także z czymś wyższym, mocniejszym i inteligentniejszym od człowieka, spotyka się coraz mniej. Wyposażeni w zdobycze najnowszej techniki ludzie nie chcą uznawać poglądu, że obok nich istnieje jakaś siła, która wymaga pokory i poddania się jej wyższości. Na przekór temu autorka chciała w swoich baśniach pokazać te niezwykle ciekawe, ale coraz bardziej zagrożone zapomnieniem ludowe wierzenia mieszkańców beskidzkich wsi.

- Moim planem było przedstawienie tutejszych obyczajów nie w formie dokumentalnej, ale właśnie poprzez opisanie całkiem współczesnych, bo toczących się w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku przygód przybywającego w Beskidy ze Śląska Zbyszka. On właśnie zaprasza czytelnika w lokalny, pełen magii świat. Może wiara w mory jest naiwna, ale przekonanie, że dobro zawsze zwycięża zło, moim zdaniem nie powinno odchodzić do lamusa. Bo tak przecież jest, prawda? – pyta przewrotnie pisarka. 

W takim magicznym świecie jeszcze kilkaset, a może nawet kilkadziesiąt lat temu, żyli mieszkańcy Beskidu Śląskiego i Żywieckiego. Nie bali się wampirów czy przybyszów z kosmosu, za to między sobą opowiadali nie mniej fascynujące historie. Każdego dnia znajdowali przecież wokół siebie ślady pozostawione przez mory, utopce czy nocnice. Dziś coraz rzadziej możemy o tym usłyszeć od samych mieszkańców, znajdziemy je za to w najnowszej książce pisarki z Bielska-Białej.


Komentarze
Polityka Prywatności