Z wielką przyjemnością wspieramy młodych i zdolnych, którzy chcą zdobyć nas swoją osobowiścią i historią. Dlatego dzisiaj pokazujemy wam pierwszą część opowieści "Gdzie Indziej". Dajcie znać, czy całość przypada wam do gustu. Część kolejna już za tydzień.
Patrzyłam na niego zszokowana, nie rozumiejąc co się dzieje ani, jak udało mu się nawiązać łączność.
-Uciekaj – poprosił, patrząc na mnie z przerażeniem – Bierz ten wahadłowiec i uciekaj. Przysięgam, że cię znajdę.
Jego słowa docierały do mnie jak ze studni. Nawet kiedy otworzyły się parasole ochronne, a transmisja została przerwana, dalej stałam przed czarnym monitorem. Ze strachu nie byłam się w stanie ruszyć.
Zawyły alarmy.
I.
To było odkrycie na miarę stuleci. Ba, może nawet tysiącleci. O tym, że Tarra istnieje dowiedzieliśmy się przed trzema dekadami. Jak to z wiekopomnymi odkryciami bywa całkowicie przypadkowo. Kiedy amerykański prezydent Obama zamknął program podróży na Księżyc, większość naukowców, fizyków, biologów i innych, ważnych lub ważniejszych specjalistów przeniosła się do konkurencyjnych instytutów badawczych, w przeważającej zresztą większości chińskich i rosyjskich. Zachwycone kapitulacją Ameryki na tym polu naukowym, władze obu krajów dały im wolną rękę i źródła finansowe, aby uczynili z nich potęgę, taką jak kiedyś były Stany Zjednoczone. Kiedy Obama wygrał drugą turę, program NASA był już całkowicie ogołocony z największych umysłów tego świata. Wszyscy zgodnie pracowali dla rosyjskiego programu kosmicznego Vectra i chińskiego Syriusz, zachowując zresztą przyzwoite relacje wzajemnego naukowego zainteresowania niż wrogości, znanej wszystkim wcześniej z zimnej wojny. Korzystali wszyscy zainteresowani, wymieniając się najważniejszymi refleksjami i pomysłami. O dziwo, rywalizacji nie było. Technologia szła do przodu a wraz z nią zyski dla obu krajów, stanowiących bez wątpienia szczyt ekonomiczny świata. Traciła reszta. Ameryka po raz kolejny pogrążyła się w recesji, tym razem jeszcze głębszej niż te historyczne. Nawet pospiesznie zorganizowane odnowienie misji NASA i ponowne zaangażowanie się w program kosmiczny nie stworzyło możliwości na szybkie wydobycie się z zapaści. Nie mieli już szans na pierwsze miejsce w wyścigu. To co ważne przesunęło się na wschód. Dawna potęga zachodu odeszła w zapomnienie.
Badania kosmiczne szły do przodu, stopniowo i efektywnie, ale mającego wkrótce nadejść przełomu nikt się nie spodziewał. Zupełnie nieoczekiwanie, do gry o miejsce na kosmicznym rynku wkroczyła Wielka Brytania, w tamtej dekadzie zmagająca się głównie z osłabieniem ekonomicznym po całkowitym uniezależnieniu się i niepodległości Szkocji. Był rok 2020. John Updike, brytyjski naukowiec, testował w Londynie możliwość wykorzystania ludzkich hologramów przy pracach narażających ludzkie życie. Nie był astronomem a inżynierem, dlatego efekt jego badań zadziwił nawet jego samego. Kiedy stworzył hologram i przeniósł do niego własną świadomość, znalazł się nagle w innym, nieznanym mu otoczeniu. Po subtelnych, ale jednak znaczących różnicach zorientował się, że trafił w inne niż znane ludzkości miejsce. Tak właśnie, odnalazł niemalże bliźniaczą geologicznie, fizycznie i biologicznie planetę dla Ziemi. Jej mieszkańcy przywitali go z zainteresowaniem, deklarując przyjaźń i chęć współpracy. Nazwał ją Tarra, na cześć swojej żony, która – po kolejnych dwóch latach i tyle samo definitywnego zapewniania, że nie zamierza on czerpać zysków komercyjnych ze swojego odkrycia – oświadczyła mu, że odchodzi wraz z jednym z jego kolegów, z którym wcześniej miała brzemienny zresztą już w skutkach romans. Tak to bywa. Updike pławił się w sławie, rozwód przeprowadzono więc przy blasku fleszy i medialnej nagonce na niewierną żonę, która nie chciała już żyć z naukowcem dekady. Tarra pozostała jednak Tarrą i to w Londynie otworzono pierwsze centrum komunikacji z naszymi nowymi przyjaciółmi. Po sfinalizowaniu rozstania, Updike przeniósł się na stałe do Pekinu, który – zachwycony możliwością nawiązywania nowych kontaktów handlowo-dyplomatycznych - dał mu wolną rękę na doskonalenie metody transportu z nowymi potencjalnymi rynkami zbytu. Możliwościami zachłysnęła się też reszta świata. Nikt nie ukrywał nadziei na pozyskanie pozaziemskiej technologii a Chiny marzyły o uzyskaniu dominacji nad innymi krajami, dominacji, której rozmiar miał być większy niż kiedykolwiek uzyskał jakikolwiek kraj w historii. Zrobiło się niebezpiecznie, bo inne, mniej związane kontaktem z Tarrą kraje, dość nerwowo zareagowały na możliwość technologicznego postępu, do którego nie miałyby dostępu. Przez chwilę wisiało nad światem widmo kolejnego konfliktu zbrojnego, zażegnane w 2025 przez Chiny, które – ustami Updike’a – definitywnie zaprzeczyły dążeniu do konfliktu i zadeklarowały chęć dzielenia się wszystkim, co uda im się uzyskać.
Ale zamierzonych rezultatów nie było. Poza przenoszeniem swojej świadomości na Tarrę w hologramie, nie zdołano uzyskać nic lepszego. Władze kolejnych krajów spotkały się ze sporym, konsekwentnym oporem z drugiej strony. Władze Tarry, całkiem pozytywnie nastawione na współpracę, niechętnie mówiły o zorganizowaniu wyprawy z załogą ludzką. Nie chciały nawet ujawnić dokładnych współrzędnych swojej planety, a ziemska technologia nie była w stanie wykryć tego samodzielnie. Rozmowy na temat ujawnienia dokładnej lokalizacji Tarry toczyły się już niemalże od dekady, jak na razie kończyły się fiaskiem.
Potęgą okazała się za to turystyka hologramowa, która zyskała miliony zwolenników i z roku na rok rosła w siłę. Zarówno na Ziemi jak i na Tarrze rozstawiono emitery hologramów, dzięki którym podróżni mogli dowolnie poruszać się po ulicach, w rzeczywistości będąc na swojej rodzimej planecie, w centrum transferu, pewnie na jakichś wygodnych fotelach. Oczywiście ograniczono ich ustawienie do miejsc użytku publicznego, rozrywki, turystyki, zwiedzania, zakładając z góry, iż rdzenni mieszkańcy planety będą chcieli zachować część prywatną dla siebie. Nie było mowy o ustawieniu emiterów w miejscach takich jak ministerstwa, urzędy państwowe, czy jakiekolwiek miejsca, jakie uznano za drażliwe. Nasze domy wciąż pozostawały naszymi domami. Wszelki handel przenośnymi emiterami uznano za nielegalny, a kary za ich stosowanie były bardzo dotkliwe. Co jakiś czas pojawiały się tylko spekulacje i hipotezy, że wszystko trzeba będzie zmienić, jeśli Tarranie zechcą zamieszkać u nas na stałe, a nie tylko przebywać w celach turystycznych. Jak na razie wszystko pozostawało jednak w sferze spekulacji.
Osobiście nie planowałam odwiedzać Tarry. Nie, nie z jakichś przekonań religijnych czy osobistych. Po prostu wierzyłam, że są na naszym świecie znacznie bardziej ciekawe miejsca, które można zobaczyć korzystając z czegoś więcej niż ze świadomości przeniesionej, w sztuczne, na dodatek niestałe przecież ciało. Obowiązkowe ćwiczenia z technologii hologramów w szkole średniej zawsze przyprawiały mnie o mdłości, na równi zresztą ze wszystkimi przedmiotami ścisłymi. Cud, że zdałam. Na kierunek studiów wybrałam anglistykę, altruistycznie wierząc, że – lepsza lub gorsza – znajomość klasyków literatury i samego języka pozwoli mi zawojować świat dziennikarstwa. Widziałam się jako reporterkę wielkiego dziennika, a zaraz potem za równie uznaną przez świat pisarkę. Jak na razie, na planach się skończyło a ja, poza uczeniem innych, zajmowałam się pisaniem krótkich recenzyjek do jednego z tysięcy portali internetowych.
Nazywam się Sara Monroe. Moją matką jest Tarra Monroe, ta sama Tarra, na cześć której John Updike nazwał odkrytą przez siebie planetę, ta sama która opuściła go chwilę później i ta sama, która w każdym ze współczesnych podręczników historii wymieniana jest jako ta, która nie była w stanie zrozumieć wagi odkrycia swojego męża i dzielnie stanąć przy jego boku. To o mojej matce można dzisiaj przeczytać, że była niewdzięczną, kobietą zdradzającą wspaniałego męża - wizjonera. W kilku podręcznikach pisze się też o mnie, owocu zdrady na ołtarzu największego odkrycia wszechczasów. Większość tych uprzejmych źródeł dokładnie podaje jak mam na nazwisko, gdzie się uczyłam, co teraz robię. Sporo dodaje też listę całkiem porządnych bzdur, podając, że nie jestem w stanie poradzić sobie z tym, co zrobiła moja matka i ojciec. Jeśliby je wszystkie dokładnie poczytać, można by z łatwością wyciągnąć wnioski, że jestem nieszczęśliwą kobietą z piętnem mojego feralnego dziedzictwa, o krok od samobójstwa czy przynajmniej sensownej depresji. Aż dziw, że nie skoczyłam jeszcze a jakiegoś wysokiego piętra.
Wydarzenia sprzed 30 lat i związek z moją matką bez wątpienia zrujnowały życie zawodowe ojcu. Zła sława ciągnęła się za nim w kolejnych krajach, w których szukał pracy, zmuszając go w końcu do rezygnacji z pracy naukowej i przyjęcia posady na jednej z londyńskich uczelni jako wykładowca. Twierdził, że nie żałuje, wielokrotnie jednak widziałam, jak po nocach zamykał się w swoim gabinecie i zaczytywał w fachowych pismach, opowiadających o badaniach, z którymi nie miał i nie mógł mieć już nic wspólnego. Widziałam jak bywa smutny, chociaż z moją matką stworzyli udany, szczęśliwy związek.
Ona sama wydawała się nie przejmować medialnym rozgłosem, jaki w młodości zapewniła sobie na resztę życia. Uczyniła z naszego domu prawdziwy dom, w wolnych chwilach zajmując się malowaniem obrazów, które zresztą dosyć dobrze sprzedawały się na całym świecie. Nie wiem, czy to dzięki jej talentowi, czy też może dzięki umieszczonemu w każdym rogu obrazu nazwisku, którym ozdabiała swoje dzieła. Wolałam nie wiedzieć, ciesząc się, że raczej, że nie mamy problemów finansowych, a ja sama mogę dorastać w dużym domu w dobrej dzielnicy Londynu. Było nam dobrze. Dwa lata po mnie urodził się mój brat, Matt, obecnie student w wojskowej akademii. Matt chce być pilotem. Po ojcu odziedziczył wygląd i analityczny umysł, tak samo zresztą jak zamiłowanie do porządku. Ja jestem raczej wierną kopią matki, wysokiej, szczupłej, czarnowłosej kobiety. To też po niej mam niechęć do ścisłych przedmiotów i wbrew panom Monroe, porządku jako takiego. Oglądając jej zdjęcia z młodości, widzę na nich siebie, z jedną tylko różnicą. Mam jasnoniebieskie oczy mojego ojca, okropnie kontrastujące z ciemnymi, wiecznie nieułożonymi włosami. Kiedy byłam nastolatką, próbowałam je zafarbować na blond, ale farba nigdy nie dała pożądanego koloru włosów ojca i brata. Wróciłam więc do czerni już na stałe, od czasu do czasu zmieniając jedynie ich długość, najczęściej pozostając przy tej do ramion. Jak to z biegiem lat bywa, przyzwyczaiłam się do swojego wyglądu, tolerując jego niedoskonałości. I tylko czasem, jak to z kobietami bywa, wpadałam w czarną rozpacz i wypłakiwałam się na ramieniu mojej najlepszej na świecie przyjaciółki Lany. Poznałyśmy się jeszcze w liceum. Lana wiedziała od samego początku o historii mojej rodziny, ale w przeciwieństwie do większości naszych znajomych, miała to w głębokim poważaniu. Planowałyśmy wkrótce, jak tylko odłożymy trochę pieniędzy, zamieszkać w jednym mieszkaniu, z umową najmu podpisaną wyłącznie na jej nazwisko.
W przeciwieństwie do Lany, Adam długo nie miał pojęcia kim jestem ani z czym kojarzą wszystkim się moi bliscy. Ja też zresztą bardzo długo nie miałam pojęcia kim jest Adam. Nasza znajomość nie miała żadnego spektakularnego początku, jak można by się spodziewać po tym co działo się później. Na początku było zupełnie zwyczajnie. Po raz pierwszy spotkałam go w poniedziałek rano, kiedy po porannych zajęciach, niemalże już tradycyjnie zasiadłam w kawiarni z laptopem i ukochaną kawą z cynamonem. Piłam ją chyba z przyzwyczajenia, bo kawiarnia bezwzględnie z kawą mi się kojarzyła, ale sam napój nie wpływał zupełnie na stan mojego rozbudzenia a od smaku często robiło mi się autentycznie niedobrze. Prawda była też taka, że wolałam herbatę, ale mimo wszystko piłam tę kawę z cynamonem, jak koń z klapkami na oczach, w każdy poniedziałek rano, siedząc na kawiarnianym tarasie. Miałam nadzieję, że w tej właśnie kawiarni powstanie w końcu moja wielka powieść, o której marzyłam od niezliczonych lat, wciąż układając w głowie, mniej lub bardziej sensowne wątki. Tylko z przelaniem wszystkiego na papier było jakoś kiepsko. Zaczynałam już wiele razy, tylko jakoś końca nie było widać. W moim komputerze wciąż można było znaleźć niedokończone pliki, które porzucałam po kilku stronach. I co rusz zaczynałam nowe. Gdyby za sztukę uznać niezakańczane wątki, byłabym niekwestionowanym mistrzem.
Adam był zupełnie nową historią, której przebiegu nie byłby w stanie sobie wyobrazić nikt przy zdrowych zmysłach. Ja więc już na pewno. Jego pierwsze słowa też były banalne i w niczym nie zapowiadały tego, co miało się wydarzyć.
- Przepraszam – usłyszałam nad swoją głową dokładnie wtedy, kiedy obmyślałam wygląd nowej bohaterki. Zdecydowałam, że będzie platynową blondynką z niebieskimi oczami. Kto się takiej oprze?
Ledwie zarejestrowałam jego głos.