Epopeja opowiada o przełomowym okresie historii Polski kresowej w bardzo szczególnym jej miejscu – na Wołyniu, o tym, jak Polska przestała tam istnieć i w jak niezwykle dramatycznych okolicznościach się to stało. Obraz tragedii buduje się stopniowo z relacji konkretnych osób. Pojedyncze wątki są bardzo indywidualne, choć podlegają tym samym zwrotom akcji i splatają się w spójną fabułę, odtwarzając niewiarygodną wojenną i powojenną historię ludzi urodzonych w II Rzeczypospolitej na obszarze istniejącego wówczas województwa wołyńskiego, ludzi, którzy doświadczyli okrucieństwa sowieckiego, niemieckiego, bestialstwa ukraińskich nacjonalistów i prześladowań nowej polskiej władzy za to, że chwycili za broń, by najpierw „nie dać się Ukraińcom”, a potem walczyć z niemieckim okupantem w szeregach 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej.
Opowiadają:
Tadeusz Opała, Leon Laskowski, ks. Zbigniew Jan Staszkiewicz, Kazimierz Danilewicz, Józef Czerwiński, Janina Świąder, Eugeniusz Pindych, Aniela Dębska, Roman Witwicki, Władysław Filar.
Relacje zebrał i opracował niestrudzony tropiciel polskości na obszarach postsowieckich – pisarz, dziennikarz i reporter – Marek A. Koprowski.
Tom III opatrzony jest wstępem dr. Tadeusza Skoczka, dyrektora Muzeum Niepodległości w Warszawie.
Patronat: „Gość Niedzielny”, TVP HISTORIA, Historykon, „Polska Zbrojna”, Muzeum Niepodległości
Patronat honorowy: Gmina Niemodlin
Tytuł: Wołyń. Akt III
Podtytuł: Epopeja polskich losów 1939-2013
Premiera: 2 lipca 2013
ISBN: 978-83-7674-258-8
stron: 400
Cena: 34,90 zł
Wydawnictwo Replika
Aniela Dębska, z domu Sławińska, urodziła się w 1925 r. w Kisielinie w powiecie horochowskim, w rodzinie Antoniego i Stanisławy z domu Sidorowicz. Jej przodkowie od kilku pokoleń mieszkali w tej miejscowości położonej u podnóża rozległego wzniesienia na pięciu piaszczystych mierzejach, wcinających się w bagniste łąki Stochodu, który na nich miał swoje źródła. W miejscowości od zawsze mieszkali Polacy, Ukraińcy i Żydzi. Niegdyś była miasteczkiem, ale w dwudziestoleciu międzywojennym stanowiła w zasadzie wieś o drewnianej zabudowie. Murowane były jedynie kościół z plebanią, cerkiew i szkoła. Po innych zabytkach świadczących o dawnej świetności miasteczka, gdy należało ono do rodziny Kisielów, krążyły tylko ustne przekazy.
– W latach trzydziestych moja rodzina prowadziła duże zamożne gospodarstwo o obszarze 20 ha – wspomina Aniela Dębska. – Posiadało ono na swym wyposażeniu wszystkie używane wówczas w gospodarstwach maszyny rolnicze: sieczkarnię, młocarnię, wialnię, żniwiarkę, pługi, kultywator itp. Ojciec był człowiekiem bardzo otwartym na wszystkie nowinki agrotechniczne i starał się je u siebie wdrażać. Razem z wujem Teofilem Sidorowiczem jeździli do Zaturzec, w których gospodarował w dużym majątku Stanisław Lipiński. Wuj Teofil też należał do przodujących gospodarzy w okolicy. Specjalizował się w hodowli zwierząt. W mojej rodzinie zawsze starano się pielęgnować tradycje patriotyczne. Pamiętano, że jej dziadowie brali udział w powstaniach narodowych, a przed odebraniem majątków za walkę o Polskę, Sidorowicze pieczętowali się herbem Ogończyk i Dąbrowa, a Słowińscy – Lubicz. Mój ojciec w 1913 r. został powołany do służby w armii carskiej w Lejb-Gwardyjskim Pawłowskim Pułku Piechoty. Trafił do niego, bo spełniał wymogi: był średniego wzrostu krępym blondynem o nieco zadartym nosie. Tam zastała go wojna. Pojechał z jednostką na front, gdzie, jak wspominał, wojował zawsze strzelając w górę. W trakcie walk został ciężko ranny. Po rekonwalescencji zgłosił się do Legionu Dowbora-Muśnickiego. Po rozbrojeniu tej formacji przez Niemców wrócił do Kisielina, który wówczas był całkowicie zniszczony, bo przez wiele miesięcy stał tu front. W 1923 r. ożenił się z moją mamą. Ja byłam najstarszą ich córką. Po mnie urodziła się w 1927 r. moja młodsza siostra Tumiła, a w 1930 r. najmłodszy brat Alfons. Gdy wybuchła wojna, miałam 14 lat i ukończyłam siódma klasę. Do szkoły chodziłam w Kisielinie. Mieściła się w budynku murowanym, zbudowanym jeszcze za cara. W czasie działań wojennych uległ on zniszczeniu, ale gdy ja zaczęłam chodzić do szkoły, był już odbudowany.
U progu wojny w Kisielinie mieszkało około 600 osób. Ponad połowę z nich stanowili Żydzi. Ukraińców i Polaków było mniej więcej po równo. Każda z tych społeczności skupiała po jednej czwartej obywateli. Współżycie między naszymi nacjami było poprawne, choć bywało, że Ukraińcy nie kryli swojej niechęci do państwa polskiego. Na święta państwowe 3 maja i 11 listopada Ukraińcy np. flag nie wywieszali. Żydzi wywieszali, choć zdarzało się, że niektórzy z nich flagi profanowali, wywieszając je brudne, potargane itp. Tych policja z miejscowego posterunku karała. Ukraińcy i Żydzi nie należeli także do „Strzelca”, a po jego zaniku do Związku Rezerwistów i Krakusów. Wyjątek stanowił Jaśko Wolfman, legionista i uczestnik wojny z bolszewikami w 1920 r. Paradował zawsze w dniu zbiórek i świąt państwowych w mundurze rezerwisty z naszywkami plutonowego i stale opowiadał o swych przewagach wojennych. Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy i żydowski Bund dawały o sobie znać przy okazji 1 maja. Wtedy organizacje te wywieszały czerwone flagi, ale zawsze poza zabudowaniami, na drzewach albo na cmentarzu w Kisielinie. W 1936 r. policja aresztowała kilku komunistów, którzy dostali duże wyroki. W Kisielinie ich punktem kontaktowym była kooperatywa[1] – sklep towarów mieszanych i lokal Ukraińskiego Towarzystwa Kulturalno-Oświatowego „Proświta”. O wojnie z Niemcami mówiło się w Kisielinie już od wiosny 1939 r. Wszyscy wierzyli, że nawet jak wybuchnie wojna, to Polska pobije Niemców i obroni niepodległość.
Gdy 1 września wojna stała się faktem, wszyscy mieszkańcy to bardzo przeżywali. Tym bardziej, że ponad 40 mężczyzn z Kisielina zostało zmobilizowanych do armii. Tatuś też został zmobilizowany, z wozem i parą koni. Z jakąś jednostką rezerwową dotarł do Ołyki, do majątku książąt Radziwiłłów, gdzie m.in. przez jakiś czas zatrzymał się z rządem prezydent Ignacy Mościcki. Jak Sowieci wkroczyli do Polski, to jego jednostkę rozwiązali i udało mu się wrócić do Kisielina. Bocznymi drogami jakoś zdążył się przemknąć do domu. Kilku innym mieszkańcom osady też się udało. Nie było to łatwe ani bezpieczne. Ukraińcy polowali bowiem na żołnierzy polskich, którzy starali się wrócić w rodzinne strony albo dotrzeć do granicy z Węgrami i Rumunią. Pamiętam, że w lesie pod Kisielinem były dwa groby, w których spoczywali polscy żołnierze. Ojca uratowało to, że nie wracał sam, tylko z żołnierzem Ukraińcem z Polesia. Po drodze zostali zatrzymani i zrewidowani przez bojówkę ukraińską w jednej wsi, gdzie zajechali na podwórko, żeby dać odpocząć koniom i je nakarmić. Poleszuk wyjaśnił tym z bojówki, że są Ukraińcami, wracającymi do domu. Gospodarz ukraiński, u którego się zatrzymali, nie radził im jednak zostawać na noc, obawiając się, że bojówkarze z czerwonymi opaskami na ramieniu mogą wrócić i ich zabić. Kazał tatusiowi wjechać z końmi i furmanką do stodoły. Następnie zamknął wrota i otworzył je z drugiej strony. Jak się ściemniło, wskazał ojcu polną drogę za swoimi zabudowaniami, którą mógł wydostać się ze wsi, omijając główny trakt, gdzie stał posterunek bojówki wyłapujący polskich żołnierzy. Być może ten Ukrainiec uratował ojcu życie.
Gdy Armia Czerwona 17 września przekroczyła nasze granice, Polacy w Kisielinie przeżyli szok. Żydów i Ukraińców ogarnął natomiast szał radości. Zaczęli szykować się na wejście bolszewików. Wylegli na ulice, aby przywitać wyzwolicieli. Na widok Polaka szyderczo mówili: Skończyła się wasza pańska Polszcza! 17 września bolszewicy jednak do Kisielina nie przyszli. Następnego dnia najbardziej zniecierpliwieni ruszyli drogą do Zaturzec licząc, że na przebiegającej przez nie szosie Łuck – Włodzimierz, zobaczą jednak „oswobodzicieli”. Na ich czele samochodem marki Morris Oxford, kupionym przed wojną od mjr. Turczyna z Horochowa, pojechali Ukrainiec Witka Podlewski, Żyd fotograf Rywin i mieszaniec niemiecko-czeski Misza Zenft. Po kilku godzinach wrócili piechotą bez auta, od którego „oswobodził” ich jakiś ruski lejtnant. Do Kisielina bojcy wjechali dopiero 23 września późnym popołudniem, na czterech ciężarówkach, które wyglądały tak, jakby się zaraz miały rozlecieć. Owacji już nie było, ale zaciekawienie tak. Jeden z Żydów, Epel, na którego kisielińskie dzieci wołały „Alleluja”, podszedł do jednego z aut i zaszwargotał po żydowsku do jakiegoś żołnierza, w którym rozpoznał pewnie swojego ziomka. Po chwili powrócił do grupki Polaków i pod nosem rzucił krótko: Nysz git!, co po polsku znaczyło „Niedobrze!”. Potem przez wieś przeszło jeszcze kilka oddziałów bolszewickich. Ich żołnierze zachowywali się poprawnie.
Co to znaczy władza bolszewicka dowiedzieliśmy się bardzo szybko, gdy zaczęły się u nas instalować ich organy. Żydzi, zwłaszcza bogatsi, nie czekając na jej umocnienie, zaczęli wynosić towary i cenne rzeczy i chować nocą w przygotowanych skrytkach. Bardzo dokuczliwa dla wszystkich mieszkańców była zmiana czasu z polskiego na moskiewski. Trzeba było o dwie godziny wcześniej wstawać. Szybko zaczęła się też antypolska agitacja. Na każdym kroku wisiały plakaty prezentujące opasłych polskich panów, uciekających przed bagnetem sowieckiego żołnierza. Na innym sowiecki żołnierz przebijał bagnetem polskiego orła. Zapamiętałam jeszcze jeden, składający się z trzech obrazków. Na pierwszym, zatytułowanym „Tak było”, widniał chłop zakuty w dyby, na drugim podpisanym „Tak jest” – ten sam chłop gonił z widłami pana, a na trzecim z podpisem ”Tak będzie” – znów ten sam chłop, odmłodzony i radosny siedział na traktorze. Wszystkich zaczęto też wzywać na mityngi i zebrania szkoleniowe. Na nich mieszkańcy Kisielina dowiedzieli się, że główną zasadą sowieckiego prawa jest: Kto nie pracuje, ten nie je. Mówiono też o biedzie klasy robotniczej w Ameryce, a także o najeździe „Jaśnie Panów Polskich na Kraj Sowiecki”. Bolszewicy zaczęli też zakładać w Kisielinie kołchoz. Zwoływali zebrania, na których zachwalali zalety zespołowego gospodarowania. Bywało, że agitator przychodził do domu i na miejscu starał się przekonać gospodarzy, by wstępowali do kołchozu. W Kisielinie zajmował się tym niejaki Łysenko, bawiący się pistoletem podczas rozmowy z gospodarzami. By zmusić ludzi do wstępowania do kołchozu, wprowadzono drakoński system podatkowy, który stopniowo pozbawiał ludzi całego majątku. Każdy gospodarz musiał w ramach obowiązkowych dostaw niemal za darmo odstawiać do punktu skupu określone ilości różnych produktów, m.in.: chleba, masła, mięsa, mleka, wełny, ziemniaków itp. Dostawy te zależały od ilości ziemi posiadanej przez danego właściciela. Ci, którzy nie mieli np. mięsa czy zboża, musieli je kupić, a później oddać prawie za darmo. Za 100 kg żyta płacono 5 rubli. Za pół litra wódki np. trzeba było zapłacić 8 rubli. Wszystkich zaczęto gnębić podatkami niemożliwymi do zapłacenia. Szczególnie uderzyły one w bogatszych gospodarzy. Nawet, jeżeli sprzedaliby całą produkcję zbożową, to i tak nie byliby w stanie zapłacić nawet połowy podatku. Aby go uiszczać, musieli wyzbywać się stopniowo całego majątku. Jeżeli tego nie czynili, to przychodził urzędnik z rady wiejskiej i sam zabierał, co tylko znalazł wartościowego.
Nasza rodzina też znalazła się na celowniku. Ojciec za żadne skarby do kołchozu iść nie chciał i wolał po kolei wszystko wyprzedawać niż podpisać deklarację o przystąpieniu do kolektywnego gospodarstwa. Tak czynili i inni Polacy mieszkający w Kisielinie i ostatecznie żaden z nich do kołchozu nie wstąpił. Zapisali się do niego wszyscy Ukraińcy. Tworząc kołchoz, bolszewicy umieścili jego centrum u naszego sąsiada, czyli wujka Zalewskiego. Dysponował on dużym podwórkiem, budynkami gospodarczymi i warsztatem ślusarskim znanym w okolicy, ale też w stolicy województwa, czyli w Łucku. Zajmował się nie tylko naprawą maszyn rolniczych, a także ich produkcją. W sezonie zatrudniał 20 osób. Wysiedlili go przymusowo i w tych zabudowaniach umieścili siedzibę kołchozu. Nam po pewnym czasie zabrali na rzecz kołchozu pół ogrodu i stodołę. Zabili wrota i od jej narożników postawili płot oddzielający ją od naszego podwórka. Mój ojciec usiłował protestować, podszedł do stojącego na naszym podwórku i nadzorującego całą operację owego Łysenki i zapytał, gdzie będzie teraz składał swoje zboże. Był bowiem czerwiec i żniwa tuż, tuż. Łysenko zaś rzucił przez zęby: A ty myślisz, że będziesz jeszcze sam zbierał zboże? I uśmiechnął się drwiąco. Wiedział już, że jest przygotowana kolejna wywózka i że jesteśmy wpisani na listę jako antysowiecki element. Uderzenie Niemców na ZSRR ocaliło nas jednak przed wywózką. W owym czasie prócz jednej krowy karmicielki nie mieliśmy już prawie nic. Ojciec sprzedał nawet meble, by mieć pieniądze na zapłacenie podatku. Wywózek baliśmy się wszyscy bardzo. W każdym polskim domu były przygotowane suchary, zapakowana odzież i różne rzeczy potrzebne na zesłaniu. Z wywózką liczył się każdy. Niektórych nie wywożono, tylko aresztowano pod byle jakim pretekstem. Wujka Zalewskiego, o którym wspominałam, pomimo iż pobawiono majątku i wyrzucono z domu, nie pozostawiono w spokoju. Po dziewięciu miesiącach od wysiedlenia w jego obejściu zrobiono rewizję. Na kupie złomu enkawudziści znaleźli nowiutki, nawazelinowany polski bagnet. Jest bardzo prawdopodobne, że wcześniej najzwyczajniej go podrzucili. Za posiadanie broni skazano go na pięć lat więzienia. Od odbycia kary uratowała go apelacja i wybuch wojny niemiecko-sowieckiej. NKWD pracowało także nad ojcem. Był stale wzywany na przesłuchania i ustawicznie ganiany na tzw. furmanki. Stale wyznaczano go do przywożenia z Oździutycz kochanki Petra Baziuka, głowy rady wiejskiej, i odwożenia jej z powrotem. Gdy wracał nocą do domu, natychmiast był wzywany na uświadamiającą rozmowę.
Generalnie wszystkim żyło się bardzo biednie. Nie można było nic kupić. Przed wojną w Kisielinie były 23 sklepy. Po kilku miesiącach pozostała tylko kooperatywa i gospoda. W kooperatywie były do kupienia głównie gipsowe popiersia Lenina i Stalina, gazety i wódka. Od czasu do czasu trafiały się w niej takie artykuły, jak sól, nafta, czy zapałki. Raz w miesiącu przywozili do niej papierosy i cukierki. Od 1941 r. stale wisiały w niej także chusty pionierskie. W gospodzie – wódka, szampan i herbatniki. Piwo przywozili raz w tygodniu. By cokolwiek kupić w kooperatywie, trzeba było stać w kolejce, czasem przez wiele dni. Polacy starali się jakoś trzymać. Nie pozwolili np. zamknąć kościoła. W styczniu 1940 r. szybko zebrali osiem tys. rubli i zapłacili nałożony na niego podatek. Władze bolszewickie bardzo się tym zdziwiły i natychmiast za dwa miesiące kazały zapłacić podatek wyrównawczy w wysokości 16 tys. rubli. Prawosławni Ukraińcy podatku nie chcieli zapłacić i bolszewicy cerkiew zamknęli. Otwarto ją ponownie na Wielkanoc 1941 r. Przyjechał też do niej nowy pop, Barszczewśkyj.
Od wiosny 1941 r. coraz częściej mówiło się, że Niemcy lada dzień uderzą na ZSRR. Wielu ludzi z Kisielina pracowało przy budowie przygranicznych fortyfikacji. Informowali mieszkańców, że dzieją się tam dziwne rzeczy. Na okrągło latały niemieckie zwiadowcze samoloty, przez granice przenikali też różni dywersanci, szpiedzy i nacjonaliści ukraińscy współpracujący z Niemcami. NKWD wiedziało o tym doskonale. Świadczyło o tym wystąpienie przewodniczącego kołchozu Konstantego Baziuka na święcie 1 maja. Przemawiając, bez ogródek powiedział: Są tu między nami tacy, co czekają na przyjście Niemców, by otrzymać od nich złote naramienniki. Dwa miesiące później nacjonaliści go rozstrzelali. Ich konfidenci przygotowali listy proskrypcyjne osób do likwidacji. Polaków na początku się nie czepiali, odłożyli ich sobie na później.
Front niemiecki przez nasze tereny przewalał się szybko. Niemcy parli do przodu, a Sowieci szli w rozsypkę. Niektóre niemieckie oddziały zatrzymywały się w Kisielinie na biwaku. Golili się, czyścili mundury, gonili Żydów, zmuszając ich do przynoszenia jajek. Moja mama, obserwując ich, od razu orzekła, że nie są to ci sami Niemcy, co byli na Wołyniu w czasie I wojny światowej. Ci na każdym kroku demonstrowali butę, pewność siebie, pogardę dla otoczenia, jak gdyby wjechali do Azji. Mama ostrzegła, że niczego dobrego się po nich spodziewać nie można. Jej słowa sprawdziły się bardzo szybko. Niemcy dogadali się z miejscowymi Ukraińcami, żeby dla Polaków wprowadzić godzinę policyjną. Rozpoczynała się ona już o godzinie 18 i obowiązywała także Żydów. Ukraińcy mogli swobodnie chodzić po ulicach do 21. Był to pierwszy zwiastun tego, że Ukraińcy będą przez Niemców faworyzowani. Pamiętam, że staliśmy całą rodziną przy furtce, a ulicą szedł Ukrainiec. Jak nas zobaczył, od razu warknął: Lachy spaty![2] Ukraińców w Kisielinie, tak jak pewnie w większości miejscowości, ogarnął szał. Spodziewali się teraz, że Niemcy dadzą im samostijną Ukrainę. Samorzutnie utworzyli milicję, która chodziła w cywilnych ubraniach z opaskami żółto-niebieskimi. Jej członkowie chodzili grupą po ulicach Kisielina i śpiewali: Smert, smert Lacham, smert żydowsko-moskowskyj komuni[3]. Sąsiedzi Ukraińcy przestali się kłaniać i odpowiadać na pozdrowienia Polaków. Demonstracyjnie udawali, że nie rozumieją po polsku itp. Zaczęli też kraść w polskich gospodarstwach. U mojego ojca ukradli z pola wszystkie mendle świeżo skoszonej pszenicy. Tej jakości ziarna nie miał nikt w okolicy. Czekaliśmy, który z gospodarzy po wymłóceniu użyje go do obsiania pól jesienią. W następnym roku pszenica, która do tej pory rosła tylko na polu ojca, pojawiła się na polu niejakiego Daciuka z sąsiadującego z Kisielinem chutoru.
Jednocześnie Ukraińcy zaczęli dokonywać skrytobójczych mordów Polaków. Stale się słyszało, że tu ktoś zginął, tam kogoś porwano, tam znaleziono kogoś zmasakrowanego itp. Jeszcze zanim Niemcy ustanowili swoją administrację w Kisielinie, grupa kilku hitlerowców i kilkunastu Ukraińców rozstrzelała 35 osób, w tym dwóch Ukraińców. Jednym z nich był Nikifor Kozaczuk, stróż magazynu zbożowego, znany w całej okolicy z tego, że często zmieniał poglądy. Jak mi opowiadał ojciec, służył on w carskiej ochranie, brał udział w ruchu petlurowskim, agitował za komunistami podczas najazdu bolszewików w 1920 r. Potem stał się propolski, ale jednocześnie udzielał w swoim domu gościny oddziałowi „Proświty”, który prowadził świetlicę szerzącą w Kisielinie ukraiński nacjonalizm. Po wejściu bolszewików w 1939 r. ponownie stał się komunistą. Od 22 czerwca 1941 r. znów przywdział szaty nacjonalisty. Chciał się wkupić w łaski OUN, przygotowując listy proskrypcyjne Polaków. To on miał przygotowywać mordy Polaków w Łokaczach. W Kisielinie nie zdążył, bo jego współtowarzysze, nie mając zaufania do stałości jego poglądów, uznali, że trzeba go rozstrzelać. W Kisielinie Niemcy ustanowili swoją cywilną władzę w końcu lipca 1941 r. Oparli ją oczywiście na Ukraińcach. Nie znaczy to jednak, że w pełni im ufali i oddali im całe zarządzanie terenem. Traktowali ich jak swoich pachołków. Na czele powiatu horochowskiego stanął Gebietskomissar Harter. W Kisielinie powstał rejon, na czele którego stanął niejaki Czornysz, który przed wojną nazywał się Czernysz. Przy rejonie powstał też posterunek milicji ukraińskiej, składający się z trzydziestu kilku ludzi. Jego komendantem został niejaki Labor, pochodzący z południowej części powiatu, tak jak wszyscy podlegli mu podwładni. Sołtysem został Jefrem Padlewśkyj. Pierwsze polecenie, jakie dostał od Niemców, dotyczyło jego wąsów. Musiał je zgolić, bo z nimi wyglądał jak Stalin. Wszyscy, którzy nabyli popiersia Lenina i Stalina szybko się ich pozbywali. Zastępowali je tryzubem i zdjęciami Hitlera z podpisem Hitler wyzwolitiel, dostarczanymi przez Niemców.
Położenie ekonomiczne mieszkańców Kisielina, tak jak wszystkich okolicznych wsi, pogorszyło się jeszcze bardziej. Niemcy udoskonalili bowiem jeszcze bardziej sowiecki system grabieży. Wprowadzili kontyngenty i tzw. karty przemiałowe. Te ostatnie upoważniały ich właścicieli do zmielenia na swoje potrzeby określonej ilości zboża. By ją otrzymać, każdy musiał oddać kontyngent, otrzymując symboliczna zapłatę, wystarczającą na zakup ćwiartki wódki. Jeżeli ktoś kontyngentu nie oddał, w ogóle karty nie dostawał, nie mógł zemleć mąki w młynie i nie miał z czego wypiec chleba. Mógł ratować się łapówką daną młynarzowi albo żarnami, o ile je posiadał. Większość gospodarzy zawsze dawała łapówki młynarzom, by mieć więcej dobrej mąki dla rodziny. Oprócz braku pożywienia, ludziom dokuczały choroby będące konsekwencją głodu. Pogorszył się także stan sanitarny, co wynikało z braku mydła. Niektórzy usiłowali robić je we własnym zakresie, ale dawało to mierne rezultaty. Nikt nie miał bowiem do tego wystarczającej ilości tłuszczu. Wszystkim brakowało odzieży, a zwłaszcza butów. O ile odzież dało się jakoś przenicować, czy przerobić, to butów nie. Było to bardzo dotkliwe dla dzieci i młodzieży, którym stopy rosły. Własnym sumptem wyrobić nic się nie dało. Ubój zwierząt został zakazany i skór nikt nie miał, brakowało też garbarzy. Żydzi, którzy zajmowali się garbarstwem, siedzieli w getcie i nie wolno się było do nich zbliżać.
Żydzi, których zamknięto za strzeżonym płotem z drutu kolczastego, mieli jeszcze gorzej niż Polacy. Hitlerowscy oprawcy stale zagęszczali getto w Kisielinie, spędzając do niego coraz więcej Żydów z okolicznych wsi. Z okien naszego domu widzieliśmy, jak ci nieszczęśnicy człapali w błocie z tobołami na plecach. Nocami Żydzi usiłowali się przekradać do lasu po chrust albo do pobliskich gospodarzy, najczęściej do Polaków, bo Ukraińcy ich mordowali. Ukraińscy policjanci za każdego zastrzelonego Żyda dostawali 60 karbowańców[4]. W sierpniu 1942 r. Niemcy wspólnie z ukraińską milicją zlikwidowali getto i wymordowali większość jego mieszkańców. Niektórym Żydom udało się uciec, ale tych wyłapywali i rozstrzeliwali ukraińscy policjanci. Po eksterminacji Żydów Niemcy wymordowali Cyganów. Policjanci ukraińscy zamknęli ich w areszcie, a następnie dwoma furmankami wywieźli na cmentarz i wystrzelali obok mogił żydowskich. Szłam wtedy na pole pod Jasiniec i widziałam to niemal na własne oczy. Miałam wtedy 17 lat i byłam tym przerażona. Rodzice starali się mnie trzymać z daleka od tych wszystkich strasznych rzeczy i nie chcieli nawet o nich ze mną rozmawiać. Ojciec wszelkie moje pytania ucinał krótko: Jesteś jeszcze smarkula i to nie są twoje sprawy. Młodzież, mimo że czasy były ciężkie, starała się jakoś utrzymywać kontakty towarzyskie, nawiązywać przyjaźnie. Zbieraliśmy się na różnych wieczorkach. Takie spotkania były oczywiście nielegalne i miały praktycznie charakter konspiracyjny. Grała kapela składająca się ze skrzypka i gitarzysty lub mandolinisty. Odbywały się z reguły w naszym domu. Leżał na uboczu i w nim było najbezpieczniej. W takich wieczorkach brał udział także mój przyszły mąż, Włodzimierz Sławosz Dębski, starszy ode mnie o trzy lata, syn Leopolda i Rosjanki Anisji Czemierkin. Rodzina Dębskich często zmieniała miejsce swego pobytu, ale najdłużej mieszkała w Kisielinie.
Sławek zdał maturę w 1939 r. Po wybuchu wojny w 1939 r. i zajęciu Wołynia przez Związek Sowiecki rozpoczął naukę w liceum przyrodniczym w Łucku, ale przerwał ją w listopadzie 1939 r. i podjął pracę w Kisielinie, w siedmioklasowej niepełnośredniej szkole, w której był nauczycielem do końca okupacji sowieckiej w czerwcu 1941 r. Zaocznie uzupełniał też w tym czasie wykształcenie w średniej szkole pedagogicznej we Włodzimierzu Wołyńskim. Zdążył ukończyć ją tuż przed wybuchem wojny z Niemcami, zdobywając zawód nauczyciela. W czasie okupacji niemieckiej pracował najpierw w Urzędzie Rejonowym, gdzie zajmował się wypełnianiem tymczasowych zaświadczeń, zastępujących dowody osobiste. Został z niego jednak wyrzucony, gdy zaprotestował przeciwko naśmiewaniu się przez nacjonalistów ukraińskich z języka polskiego. Zatrudnił się wtedy przy pracach melioracyjnych. Jednocześnie zaangażował się w tworzenie polskiej konspiracji w okolicy Kisielina. Ukraińcy zaczęli się organizować i dochodziły do nas niepokojące wieści.
W nocy z 14 na 15 marca 1943 r. policja ukraińska zdezerterowała do lasu. Przechodząc koło mieszkania niemieckich żandarmów, wrzucili im granat, ale ten nie wybuchł. Jak ustalił mój mąż, do UPA z Kisielina wstąpiło łącznie 22 Ukraińców, a więc liczba bliska górnej granicy możliwości mobilizacyjnych, którą ustala się na poziomie dziesięciu procent. Byli to:
Biłoczyćkyj Wasyl – syn byłego popa,
Barszczewśkyj – senior, syn ówczesnego popa,
Barszczewśkyj – junior, syn ówczesnego popa,
Bezsmertniuk Matwiej,
Buk Iwan,
Demczuk... – szwagier młynarza Zdolbickiego – szef sztabu,
Fediuk Iwan – o przezwisku „Kloc”, rodem z Galicji,
Kaliszuk Arkadij,
Kaliszuk Iwan – bracia mieszkający przy ulicy Bazylkowej,
Kaliszuk... – mieszkający koło cerkwi,
Kozaczuk Iwan – z pierwszego domu koło młyna, przezwisko „Cygan”,
Maciuk Ananij – z rodziny o przezwisku „Balar”,
Niżankiwśkyj Iwan – rodem z Galicji,
Nowosad Rościsław – syn byłego wójta,
Romaniuk Wołodymyr – z rodziny o przezwisku „Kocman”,
Padlewśkyj Iwan – starszy syn Jefrema, ówczesnego sołtysa,
Pałaczuk Konstanty – dawny woźnica z gminy.
Trudno ustalić, kto z mężczyzn był w oddziałach liniowych UPA, a kto w „samoobronie”. Do ukraińskiej samoobrony prawdopodobnie należeli: Bezsmertniuk, Buk, Fediuk, Niżankiwśkyj, Padlewśkyj i Pałaczuk, jako że zamieszkiwali na miejscu, a tylko wychodzili na akcję.
W oddziałach pomocniczych służyły:
Biliczuk Jaryna,
Biliczuk Walentyna – córka byłego wójta,
Miszczuk Miłka – córka diaka cerkiewnego,
Popik Wiera,
(?) Hanka – siostra kochanki lekarza weterynarii Nowickiego.
Wiosną 1943 r. atmosfera w Kisielinie uległa zagęszczeniu. W okolicy zaczęły się pierwsze mordy Polaków. Nocami oddziały UPA maszerowały przez osadę. Dokonywały również rekwizycji i zabierały ze sobą wybrane osoby. Kiedyś porwali dwóch polskich urzędników. Jeden z nich zdołał uciec, ale drugiego zamordowali. Którejś nocy, jak pamiętam, UPA spaliła trzy mosty na Stochodzie. Z ogniem puścili też budynek szkoły. Dochodziły do nas wiadomości, że we wschodnich powiatach Wołynia dochodzi do masowych mordów, ale ludzie albo w to nie wierzyli, albo sądzili, że do Kisielina fala zbrodni nie dotrze. Radia nie było i nikt na dobrą sprawę nie wiedział, co tak naprawdę się dzieje. Nagle przyjechał do nas krewny z Nieświcza, radziwiłłowskiej miejscowości, w której mieszkał stryj mojego przyszłego męża. Opowiedział, że banderowcy dokonali w niej potwornego mordu. Wtedy już nikt z nas nie miał wątpliwości, że zbrodniarze są coraz bliżej.
Na tydzień przed napadem Ukraińców na kościół w Kisielinie, do lasu nie można było chodzić. Upowcy rozstawili czujki, które pilnowały, by nikt nie zobaczył, co się tam dzieje. Wszyscy zaczęli mówić, że w lesie szkoli się banda. Tuż przed ową straszną niedzielą 11 lipca, do Kisielina przyjechał z Woronczyna mój przyszły mąż. Uciekł z tej miejscowości, gdzie zajmował się tworzeniem struktur konspiracyjnych. Jak zobaczył, że kilku Ukraińców idzie w stronę chałupy, w której mieszkał, wyskoczył przez okno i ruszył w pole. Nie wiedział kim są, ale słusznie przypuszczał, że idą po niego. Nie pomylił się. Ci zaczęli za nim strzelać. Lekko go ranili w nogę i dlatego przyjechał do domu, żeby się wyleczyć. Jego ojciec był przecież lekarzem. Gdyby nie przyjechał i nie przyszedł do kościoła, to Ukraińcy wymordowaliby wszystkich Polaków, którzy byli na mszy św. To on rzucił hasło, że trzeba się bronić i nie dać się Ukraińcom. O tym, że mord jest przygotowywany, większość Ukraińców zapewne wiedziała. Nikt z nich Polaków jednak nie ostrzegł, że ich ziomkowie zamierzają dokonać mordu na swych sąsiadach. Mieliśmy taką znajomą sąsiadkę Ukrainkę. Mieszkała w ziemiance, która została jeszcze z lat dwudziestych. Wtedy, gdy po walkach frontowych Kisielin był bardzo zniszczony, wszyscy w takich mieszkali zanim odbudowali domostwa. Ukrainka ta nie miała gospodarstwa i zarabiała na chleb, pracując u innych. Służyła m.in. u mojego ojca i z naszą rodziną byłą zaprzyjaźniona. Tylko w piątki chodziła do Żydów pomagać im w przygotowywaniu szabasu. Sprzątała dom, myła podłogi itp. Nawet, jak ojciec nie miał dla niej nic do roboty, to idąc na wieś zawsze do nas zachodziła. Jak trafiła na obiad, to dostawała obiad. Jak zaszła w porze śniadania, to śniadanie itp. W ową niedzielę 11 lipca też przyszła do nas na śniadanie. Myśmy z siostrą lepiły wtedy pierogi. Teraz w Polsce nazywają je „ruskimi”, ale na Wołyniu nikt ich tak nie nazywał. Mówiło się o nich „warszawskie”. W naszym domu zawsze jedliśmy je na niedzielne śniadanie. Owa Ukrainka bardzo je lubiła i w niedzielę 11 lipca, jak mówiłam, też przyszła. Siadła przy stole i patrzyła, jak lepiłyśmy z siostrą pierogi. Ja wtedy miałam 18 lat, siostra 15 lat i jak to dziewczęta, przy pracy zaczęłyśmy śpiewać. Ukrainka w pewnym momencie przerwała i kiwając głową, powiedziała: Dzieci! I wam się jeszcze chce śpiewać? Patrzyła na nas, jak na przyszłe ofiary, mające zginąć z rąk jej ziomków, ale nas nie ostrzegła, nie powiedziała: „Nie idźcie do kościoła, bo was tam zatłuką”. Zjadłyśmy te pierogi i poszłyśmy do kościoła.
Dzień 11 lipca 1943 r. był pochmurny. Około godziny jedenastej zaczął padać deszcz. Ludzie szybko wchodzili do kościoła. Nabożeństwo odbyło się bez przeszkód, normalnie. Ja jak zwykle poszłam na chór, należałam bowiem do kościelnego chóru, który zawsze śpiewał podczas nabożeństw. Na koniec jak zwykle wykonaliśmy „Żegnaj Królowo”. Po mszy św. jako jedna z pierwszych wyszłam z kościoła, razem z mężczyznami, którzy jak zwykle spieszyli się na papierosa. Gdy stanęłam przed świątynią i spojrzałam w stronę ogrodu księdza, zobaczyłam idącą tyralierę. Obróciłam się w drugą stronę, gdzie znajdował się park hrabiowski i tam też zobaczyłam uzbrojonych Ukraińców. Jak zobaczyłam Ukraińców, idących w stronę kościoła, to nie miałam żadnych wątpliwości, że przyszli nas wymordować. Od razu, tak jak wszyscy, cofnęłam się do świątyni. Mój przyszły mąż, czyli Włodzimierz Sławosz Dębski, jako członek konspiracji też wiedział, co się święci i zaczął zamykać drzwi w kościele. Ludzie byli przerażeni. Niektórzy stali nieruchomo pod ścianami kościoła. Część pobiegła na chór, a nawet na strych. Po chwili rozległ się okrzyk: Otwórzcie drzwi, oni tylko kogoś szukają. Zabiorą go i pójdą sobie! Mnie wtedy zamroziło. Okazało się, że niektórzy Polacy, ratując swe życie, byli skłonni wydać na śmierć kogoś ze swoich sąsiadów. Jak zaobserwował to mój mąż, pierwszym człowiekiem, który wezwał do otwarcia drzwi był Tadeusz Różański, ochotnik w wojnie z bolszewikami z 1920 r. Miał on złudzenia, że Ukraińcy mają wobec Polaków dobre zamiary. Zaraz potem córka organisty, Bronisława Janaszkówna, zwróciła się do swojej stryjecznej siostry: Chodź Tereska! Otwórzmy! I poszły obie otwierać. Część ludzi, w tym ja, na komendę mojego przyszłego męża ruszyło przejściem z kościoła na piętro plebanii. Tam się zabarykadowaliśmy. Ukraińcy już wtedy zaczęli do nas strzelać. Celowali w okna w przejściu. Idący przede mną wysoki mężczyzna, którego zapamiętałam, bo bardzo ładnie śpiewał, dostał kulę i padł ranny. Nie wiem jak razem z siostrą zdołałyśmy go podnieść i zawlec na górę. Mój przyszły mąż wraz z innymi mężczyznami zabarykadował drzwi meblami, w rezultacie czego Ukraińcy nie mogli ich sforsować, mimo że kilkakrotnie ponawiali próby. Banderowcy w tym czasie wyprowadzali już z kościoła Polaków sądzących, że jak w nim zostaną, to ocalą życie. Wszyscy zostali później zamordowani. Ludzie zgromadzeni w kilku pokojach na piętrze plebani byli bardzo przerażeni. Dopiero zdecydowane komendy mojego męża postawiły ich na nogi. Obrona zaczęła samorzutnie ich porządkować. Przy każdym oknie stanęło po trzech, czterech mężczyzn. Napastnicy początkowo strzelali w okna bezładnie. Pociski trafiały w sufit. Ksiądz Kowalski, znajdujący się w jednym z pokoi, chciał zasłonić okno poduszką, wierząc, że kula nie przebije pierza, ale bandyta strzelił, gdy kładł poduszkę i dostał kulę. Pocisk przebił poduszkę i ranił księdza. Myślałam, że nie żyje, ale okazało się, że nie. Mój przyszły mąż kazał mi się nim zająć. To był nasz pierwszy ranny. Wcześniej, co trzeba podkreślić, ksiądz wszystkim udzielił ostatniego rozgrzeszenia i przygotował każdego z nas na śmierć! W którymś momencie zaczęły się ataki przez okna. Najpierw ostrzelali nas z broni palnej, aż tynk zaczął się sypać. Powstał wielki kurz, rozległo się dzikie Hurra! i jeden z napastników zaczął wchodzić po drabinie. Zaczęliśmy rzucać w niego cegłami, które wyjęliśmy z pieca. To poskutkowało, bandyta się cofnął. W kilki minut później ataki znowu się nasiliły. Nadal broniliśmy się, zrzucając na głowy napastników cegły i kafle z rozbieranych pieców. Powstało duże zagrożenie, gdy jeden z bandytów wlazł na dach obory, stojącej o kilka metrów od narożnika plebani. Usiadł okrakiem na kalenicy i zaczął nas ostrzeliwać. Widział nas bardzo dobrze. Gdyby jego ostrzał napastnicy skoordynowali z atakami z drabiny, to wdarliby się na górę. Na szczęście zaczęło lać i ten siedzący na dachu, porzucił swoje stanowisko. Kolejny bandzior pojawił się nagle na daszku letniego ołtarza, przylegającego do plebani. Strzelał z bliska wprost w nasze okna. Romuald Rodziewicz zaryzykował, wychylił się z okna i uderzył napastnika w tył głowy cegłówką. Ten runął w dół, machając rękami. Później upowcy wzmogli ataki od strony zabarykadowanych drzwi i zaczęli strzelać w drewniany sufit księżowskiej spiżarni kulami zapalającymi. Według mojego męża na pomysł ten wpadł pewnie Iwan Fediuk, który przed laty służył u księdza i dobrze znał ten budynek. Sufit się jednak nie zapalił.
Przy obronie zabarykadowanych drzwi zginął Janek Krupiński. Dostał ukraińską kulę przez otwór wyrąbany w drzwiach. Umarł na rękach zrozpaczonej matki. Mój przyszły mąż został ranny w nogę odłamkiem granatu. Zajęłam się nim, wykonując tampon z grubo złożonych gazet i ciasno owinęłam, co zatamowało krwotok z przerwanej arterii. Ciężko ranny został też Władysław Kraszewski, który zmarł z upływu krwi. Upowcy, kontynuując atak, wrzucali do nas przez okna granaty, które staraliśmy się im odrzucać. Nie byli biegli w sztuce żołnierskiej i odbezpieczali granaty nieprawidłowo, dzięki czemu mieliśmy czas, by je odrzucać. Czyniąc to, wiele osób spośród nas otrzymało rany postrzałowe. Późnym wieczorem Ukraińcy rozsierdzeni naszą obroną podpalili stodołę, oborę księdza, a także parter plebani i wnętrze kościoła. Chcieli sobie oświetlić plac boju. Liczyli też, że ogień przeniesie się na dach plebani. Nie był jednak na tyle intensywny, żeby go ogarnąć. Byliśmy okropnie zmęczeni i wyczerpani, ale walczyliśmy dalej. Wśród obrońców pałeczkę po moim mężu przejęli mój przyszły szwagier Jerzy Dębski, który mimo ran zachowywał się bardzo dzielnie, a także bracia Chmielniccy, Romuald Rodziewicz i Józef Bagnecki. Mężczyzn odpierających ataki wspierały też dziewczęta. Jedną z nich była moja siostra Tumiła, a także Adela Ziółkowska, Teresa Świderska, Elzamina Romanowska i Teresa Masłowska. Wszyscy rzucali cegłami i czym popadnie w napastników, którzy ponownie zaczęli po drabinach wspinać się na zajmowane przez nas piętro. Pamiętam łapy bandziora, który chwycił za parapet okna, a także reakcję Bronka Kraszewskiego, który złapał z Janaszkiem maszynę do szycia i rzucili nią w napastnika. Zleciał w dół i został odniesiony przez swych kompanów na punkt zborny w pobliżu cerkwi. Tam, jak się później okazało, w jednym z domów na strychu siedział Stanisław Janaszek, bratanek organisty i przez szparę między deskami oglądał plac i rozpoznawał wszystkich Ukraińców, biorących udział w mordzie Polaków w kościele i w szturmie na piętro plebani. Gdy zapadła noc, napór Ukraińców na kościół słabł. Strzelanina ustawała. W końcu około północy ktoś zauważył, że bandyci ustawiają się na rynku w kolumnę i zbierają się do odejścia. Nie wiedzieliśmy, czy to nie jest podstęp. Czterech mężczyzn spuściło się po linie na dół, żeby udać się do Rudni, Zaturzec i Mańkowa w celu ściągnięcia pomocy. Żaden z nich jednak nie wrócił. Rozpłynęli się we mgle. Po nich na dół po linach zjechały dwie kobiety, które rozpoznały sytuację i kazały wszystkim zjeżdżać na dół. Ja z moim przyszłym mężem, jego bratem i jeszcze jednym chłopakiem zostaliśmy do rana na plebani. Przez całą noc co pewien czas musiałam luzować opaskę uciskową, żeby krew dopływała do nogi. Przyszły mąż miał uszkodzoną tętnicę pod kolanem, co powodowało, że przy każdym popuszczeniu opaski strasznie krwawił. Jakoś dotrwaliśmy do rana. Wtedy spuściliśmy Sławka na dół i ukryliśmy go w malinach. Następnie ogrodami zaczęłam przekradać się do naszego domu po konie. Szłam wolno, uważając, czy nie kręcą się w pobliżu jacyś upowcy. Gdy dotarłam do naszego domostwa, nie zastałam nikogo. Rodzice nie byli w kościele. Grupa upowców szła ich zamordować, ale ojciec w porę ich zobaczył i wraz z mamą zdążyli wyskoczyć przez okno i schronić się w zbożu, a później na cmentarzu żydowskim. Przesiedzieli w nim całe niedzielne popołudnie, noc i wyszli z ukrycia dopiero, gdy zaczęłam się kręcić po podwórku. Zwierzęta nie były nakarmione, krowy niewydojone. Ja zaprzęgłam konie do wozu i z tatusiem pojechaliśmy pod kościół. Tam już było kilku Ukraińców, przeciwników mordów. Pomogli nam przenieść mojego przyszłego męża na wóz. Przywieźliśmy go do nas do domu, a ja poszłam szukać Dębskich. Jak ich znalazłam, przyszli i zrobili synowi profesjonalny opatrunek. Na wieczór zawieźliśmy go do Ukraińca zaprzyjaźnionego z Dębskimi. Nazywał się Parfeniuk. Ukrył Sławka w swojej stodole. Tu był najbezpieczniejszy. Doglądali go tu razem ze mną ojciec i matka. Po dwóch dniach musiał zostać przewieziony do szpitala w Łokaczach. Mój ojciec dał konie, a Ukrainka Paraska Padlewska podjęła się zawiezienia go. Tu amputowano mu nogę. Później przetransportowano go do Włodzimierza i dzięki pomocy kolegów z konspiracji dostał się do szpitala.
Moja rodzina ukrywała się u Ukraińca Sawy Kowtoniuka, który przechowywał nas w stodole i w zbożu. Nocami widać było łuny płonących, mordowanych przez upowców kolejnych polskich wsi. W dzień przez Kisielin bandyci pędzili stada krów zrabowane u polskich gospodarzy, które czując, że idą na rzeź, strasznie ryczały. Na trzeci dzień Sawa przyszedł rano do ojca i powiedział, że upowcy chcą z nim rozmawiać. On poszedł. Gdy wrócił, poinformował nas, że przekonywali go, że atak na kościół był nieporozumieniem, że to się już nie powtórzy. Sugerowali też ojcu, by z rodziną wracał do domu, bo nic jej nie grozi. Ojciec wahał się, ale Ukrainiec ostrzegł go, by nie wierzył w zapewnienia upowców. Jego zdaniem chcą oni wszystkich Polaków wymordować. 15 lipca 1944 r. przeprowadził nas do Zaturzec. Najpierw wziął kosę na plecy, poszedł przez swoje pole i łąkę do lasu i sprawdził, czy droga jest wolna. Po godzinie wrócił i powiedział, że można iść. Szybko ruszyliśmy do Zaturzec. Nie mieliśmy co zabierać z domu, bo wszystko zostało zrabowane. Tak jak my postąpiła większość mieszkańców Kisielina i okolicy. Dębscy zostali w Kisielinie. Ojciec mojego przyszłego męża, Leopold, nie chciał się nigdzie ruszać. Wierzył, że jako lekarz jest niezbędny dla Ukraińców i ci go nie ruszą. Upowcy zabrali go z domu w końcu lipca i powieźli drogą do Twerdyń. Więcej go nikt nie widział. Jego żona zginęła wraz z nim. Według Ukrainek, Anny Parfeniuk i Ahniji Sidłowskiej, gdy Ukraińcy zabierali Dębskiego, jego żonie powiedzieli: A ty idź, gdzie chcesz. Miała bowiem wpisaną w dowodzie narodowość ukraińską. Wpisał ją szef rejonu. Ona odpowiedziała, że miejsce żony jest przy mężu i razem z nim dobrowolnie poszła na śmierć. Ukraińcy zamordowali jeszcze Wincentego i Józefa Biesiagów, Rudolfa Nowickiego i Salomeę Ziółkowską.
Jak po latach ustalił mój mąż, Ukraińcy zamordowali w kościele w Kisielinie 17 osób, pochodzących z Kisielina, dwie osoby z Kisielina Zielonej, dziewięć z Adamówki, jedną z Jachimówki, pięć z Janowca, trzy z Dunaju, dwie z Leonówki, jedną z Niedźwiedziej Jamy, osiem z Rudni, dwie z Trystaku, dwie z Twerdynia, dziesięć z Warszawki, pięć z Woronczyna, osiem z Zapustu, siedem z Żurawca. Łącznie zamordowali 82 osoby. Cztery osoby poległy w obronie świątyni. Dzięki obronie uratowało się zaś osiemdziesiąt osób. Mord w kościele był oczywiście dopiero początkiem czystki etnicznej, przeprowadzonej przez UPA w całej okolicy. W Rudni zamordowali 75 osób. Praktycznie wszystkich Polaków, którzy nie zdołali wcześniej uciec. 12 lipca 1943 r. wieś przestała istnieć, bo jej zabudowania po obrabowaniu podpalono. W Zapuście upowcy zamordowali 11 osób, w Twerdyniach 30. W tej miejscowości mordami Polaków, jak ustalił mąż na podstawie relacji świadków, zajmowali się miejscowi Ukraińcy, kierowani przez niejakiego Sieńkę, przezywanego „Załupa” i „Makar”. W Wysokiej Ukraińcy zamordowali siedem osób, w Kurancie cztery, w Antonówce siedemnaścioro, w Dunaju szesnaścioro, w Studyniach jedną, w Helenowie dwie, w Łukowie cztery, w Makowie cztery, w Beresku cztery, w Żurawcu trzydzieści siedem, w Trystaku cztery, w Woronczynie czterdzieści osiem, w Aleksandrówce dziewięćdziesiąt jeden, w Adamówce pięćdziesiąt sześć, w Jasińcu osiemnaście, w Janowie Oździutyckim dziewięcioro, w kolonii Zielonej dwoje, w Warszawce – Zabarze dwadzieścia, w Zaborcach jedenaście, w Jachimówce osiemnaścioro. W sumie UPA wymordowała 624 osoby z okolic Kisielina i należących do kisielińskiej parafii. Lista ta nie jest pełna, obejmuje tylko nazwiska osób, które z całą pewnością udało się mężowi ustalić. Mordy Polaków trwały przez cały lipiec i przeciągnęły się do końca sierpnia. Ukraińcy wymordowali wszystkich Polaków, którzy nie uciekli. Robili to w ramach tzw. oczyszczuwalnoj akciji, w wyniku której Ukraina miała być „czysta jak łza” lub „szklanka wody bez żadnych domieszek” – Polaków i innych narodowości.
Mieszkańcy Kisielina i okolic, którzy ocaleli z pogromu, chronili się tak jak my w samoobronach w Zaturcach, Lipniku, Chobułtowej, Wodiznowie Bielinie, Zasmykach, Kopaczówce koło Rożyszcz i Aleksandrówce Torczyńskiej. Weszli w ich skład i bronili się, gdy zaistniała taka konieczność, a także robili „wycieczki” po żywność do swoich miejscowości. Nasza rodzina przez całe lato mieszkała w Zaturcach w folwarku Lipińskich. Formalnie administrował nim Niemiec, ale zajmował się gospodarstwem syn właściciela, Jan Lipiński. W majątku działał dobrze zorganizowany i uzbrojony oddział samoobrony.
W Zaturcach nasza rodzina zamieszkała w gorzelni, gdzie znaleziono dla nas pomieszczenie. Cały folwark był zapchany uchodźcami z mordowanych polskich wsi i wszyscy byli zadowoleni, że dostali kawałek dachu nad głową w bezpiecznym miejscu. Ludzie gnieździli się, gdzie się dało. Mogli tu złapać oddech po tragicznych przeżyciach i poczuć się wreszcie bezpiecznie. Oczywiście sytuacja uchodźców była nadal trudna. Przez pierwsze dni dobrzy ludzie dali nam jeść, ale później musieliśmy zdobywać dla siebie pożywienie. Nasi gospodarze sami go nie mieli, a my zwaliliśmy się im na głowę w środku żniw. W Zaturcach poznałam Jana Lipińskiego, starszego ode mnie o kilka lat, który odniósł się do mnie bardzo sympatycznie i po latach odświeżyliśmy znajomość. Początkowo pracowaliśmy w folwarku przy żniwach, ale później zaczęliśmy szukać pracy u zaturskich gospodarzy. W folwarku mieszkaliśmy do rozpoczęcia sezonu gorzelniczego. Jak gorzelnia miała ruszyć, to poproszono nas o opuszczenie zajmowanego pomieszczenia. Przygarnął nas wtedy jeden z zaturskich gospodarzy. Za pracę u niego dostaliśmy odpowiednią ilość zboża, którą musieliśmy zmielić w żarnach. Nakręciłam się nimi sporo. W październiku ojciec postanowił, że nie ma co dalej siedzieć w Zaturcach, bo front był coraz bliżej i stało się jasne, że Niemcy zaczną się wycofywać i na Wołyń wkroczą ponownie Sowieci. Komunikacja żadna jednak nie funkcjonowała. By dostać się do Włodzimierza, należało zatrzymać jakąś niemiecka ciężarówkę, a te nie zawsze chciały stawać. Dopiero na czwarty dzień, przed wieczorem jechały trzy niemieckie ciężarówki, które na nasz widok od razu się zatrzymały. Kierowca pierwszej zapytał nas, czy mamy wódkę. Gdy ojciec potwierdził, pozwolił nam wsiąść. Pojechaliśmy, ja i ojciec, by dołączyć do rodziny. Dotarliśmy do miasta już ciemną nocą, gdy obowiązywała godzina policyjna. Weszłam do pierwszej z brzegu chałupy, gdzie noclegu nam nie odmówiono, mimo że cała była wypełniona ludźmi, uciekinierami takimi jak my. Przycupnęliśmy z ojcem w kącie i doczekaliśmy rana. Później z ojcem znaleźliśmy kwaterę, a ja po południu poszłam do szpitala odwiedzić przyszłego męża. Gdy staliśmy przez te cztery dni przy szosie, minęła nas odkryta ciężarówka, jadąca w stronę Łucka, na której jechał mój znajomy. Jak mnie zobaczył, to zdążył krzyknąć: Włodek jest we Włodzimierzu! Domyśliłam się, że jest w szpitalu, bo gdzie mógł być w takim stanie. Gdy go zobaczyłam, był już bez nogi i szykował się do opuszczenia szpitala. Konspiracja załatwiła mu bowiem odpowiedni lokal.
Jakoś udało się nam zainstalować we Włodzimierzu, znaleźć kwaterę i zatrudnienie dla ojca. Zaczął pracować w piekarni. Z mąki jęczmiennej wypiekał chleb, sprzedawany na kartki. Piekł też chleb dla jeńców sowieckich, w którym głównym składnikiem były trociny, a mąka pełniła rolę dodatku. Taką recepturę Niemcy stosowali dla rosyjskich niewolników i nadzorowali, czy jest ona przestrzegana. Trudno mi sobie wyobrazić, jak jeńcy sowieccy jedli to straszne pieczywo. Tatuś za swą pracę otrzymywał niewielkie wynagrodzenie i chleb, dzięki czemu mieliśmy co jeść. Jako legalnie zatrudniony mógł też mieszkać we Włodzimierzu. Ja nie pracowałam. Na zamówienie ludzi robiłam różne rzeczy na drutach. Do pracy w koszarach poszła natomiast moja siostra. Zajmowała się tam cerowaniem skarpet dla żołnierzy. Mój przyszły mąż, mimo że chodził o kulach, nie tylko nie załamał się utratą nogi, ale zintensyfikował swą konspiracyjną działalność. Przełożeni mianowali go oficerem informacyjnym i zajmował się pracą wywiadowczą. Niemcom udało się go nawet namierzyć i omal nie wpadł. Miał jednak duże szczęście. Gdy wkroczyli do jego mieszkania, on akurat pojechał w sprawach konspiracyjnych do Łucka. Jak wracał, ostrzeżono go na rogatkach, że w jego lokalu jest kocioł i ewakuowano go do lasu. Ja proponowałam mu wcześniej, że też wstąpię do konspiracji, ale on o tym nawet słyszeć nie chciał. Musiałam szukać własnej drogi.
Moja znajoma pracowała w szpitalu jako pielęgniarka i zorganizowała kurs dla sanitariuszek, poprzez który trafiłam do konspiracji. Sławek o tym nie wiedział. Raz, gdy szłam, by go odwiedzić, zgarnęła mnie z ulicy ukraińska policja. Miałam na szczęście przepustkę, którą jeszcze latem wystawił mi Niemiec oficjalnie administrujący w majątku Lipińskich. Jeździłam dzięki niej do Włodzimierza, badając możliwości urządzania się naszej rodziny w tym mieście. Powiedziałam policjantom, że przyjechałam do Włodzimierza, by odwiedzić rodziców. Policjanci wezwali ojca, który potwierdził moją wersję i zostałam zwolniona. Wkrótce, tak jak cała młodzież z Włodzimierza, poszłam do partyzantki. Jak znalazłam się na pierwszym noclegu w Wodzianowie, jednej z wsi, gdzie odbywała się koncentracja zgrupowania „Osnowa”, to na kwaterze spotkałam znajomego Janaszka, który od razu na mój widok powiedział: O, to się Sławek ucieszy! Mój przyszły mąż miał bowiem dwoje imion Włodzimierz Sławosz i w domu wszyscy mówili do niego Sławek. Wszyscy też w Kisielinie znali go jak Sławka. On jednak, widząc mnie, wcale się nie ucieszył. Kwaśno, niemal z wyrzutem zapytał mnie: Po coś tu przyszła? Nie poprawiło to mojego humoru.
Do partyzantki też trafiłam nie bez problemów. Na kurs sanitariuszek uczęszczałam razem z cioteczna siostrą i koleżanką ze szkoły. Do oddziału miałyśmy iść razem. One miały rano przyjść do mnie. Jak przyszło co do czego, to obie się rozmyśliły. Bardzo się tym zdenerwowałam, bo to one wiedziały, gdzie trzeba iść, a ja nie. Rozpłakałam się, bo bałam się, że straciłam kontakt. Moja mama, która w ogóle nie wiedziała, że ja szykuję się do partyzantki, uspokajała mnie mówiąc, że mi pomoże. Nie przeraziła jej perspektywa córki w partyzantce i poszła do znajomych. Niedługo wróciła i powiedziała, że jutro o ósmej rano mnie zabiorą i zaprowadzą. Zawsze więc to podkreślam, że to moja matka wyprawiła mnie do partyzantki. Moją mamę stać było na niekonwencjonalne zachowanie. Jak w niedzielę jeszcze w Kisielinie przychodzili do mnie i siostry chłopaki i zasiedzieli się do wieczora, to mama ich nie wyrzucała, bo była godzina policyjna, tylko wypuszczała ich przez okno do ogrodu i kazała przemkną?