Emily Brontë to nie Jane Austen, a „Wichrowe wzgórza” to nie elegancka i zręczna „Emma” czy zabawne „Duma i uprzedzenie”. „Wichrowe wzgórza” są gwałtowne i mroczne i zasługują na dobrą ekranizację. Andrea Arnold miała ambicje, zaangażowała się i wytoczyła ciężkie działa. Stworzyła bardzo osobisty film, ale czy udany?
Wielbiciele książki raczej nie będą zachwyceni. I nie chodzi o to, że Heathcliffa gra czarnoskóry aktor (w oryginale Heathcliff był zaledwie Cyganem, przybłędą) – uważam, że to sprytna zmiana, podkreślająca bariery między nim a resztą w pełni białego świata w Yorkshire. Ale zmian jest więcej – brak opowieści o losach kolejnego pokolenia, inny jest wydźwięk zakończenia. Książka sprawia wrażenie opowieści o duchach, opowiadanej przy kominku, gdy za oknem leje i wieje. Film jest o tym, co tu i teraz, boleśnie i dosłownie, i nie ma w nim żadnego pocieszenia.
Lepiej więc patrzeć na film jako samodzielny byt. To jednak niewiele pomaga – ogląda się go naprawdę ciężko. Bardzo dużo tu okrucieństwa, bicia dzieci, zabijania i dręczenia zwierząt. Mówi się niewiele i raczej nic przyjemnego. Zdjęcia do filmu zdobyły kilka prestiżowych nagród, ale nie pomagają w odbiorze – przeważnie oglądamy albo zbliżenia wywołujące poczucie klaustrofobii, albo szerokie plany z zagubionymi ludzkimi sylwetkami. Błoto i strugi lodowatego deszczu oddane są bardzo przekonująco, dowiadujemy się też sporo o jakości włosów ukochanej Heathcliffa, Cathy, nieco jednak mniej o jej uczuciach.
Pierwsza część filmu, opowiadająca o dzieciństwie Heathcliffa i Cathy, jest ponura, ale spójna. Ciągnie się w nieskończoność, ale ma swój ciężar. Potem nagle dostajemy przeskok w czasie i nowych aktorów – w dodatku niezbyt podobnych do swoich wcześniejszych odpowiedników. O ile Kaya Scodelario jako dorosła Cathy wydaje mi się przekonująca, to James Howson jako Heathcliff moim zdaniem poniósł całkowitą klęskę – potrzebny był ktoś o większych aktorskich umiejętnościach, albo zwyczajnie z większą charyzmą, a Howson... Cóż, dużo szarpał się za włosy.
Rozumiem – albo wydaje mi się, że rozumiem – intencje reżyserki. Nie chciała klasycznej opowieści kostiumowej, chciała opowieści o emocjach i postawiła na realizm w pokazywaniu świata. Moim zdaniem poniosła klęskę – z fragmentów detalicznie pokazywanych martwych królików, gałęzi, ścian, drzwi, kawałków szyi, włosów, podbródków nie składa się opowieść o ludziach i ich namiętnościach. Paradoksalnie, zbliżenia powodują, że nabieramy do bohaterów historii dystansu; patrzymy na nich tak jak na pięknie pokazane ćmy i porosty. Nie ma tu miłości – ale może i taki był zamiar reżyserki – jest za to dużo erotyzmu, okrucieństwa i autodestrukcji. Jest o przekazywaniu zła z pokoleniu na pokolenie, o odpowiadaniu złem na zło. Wszystko to jednak oglądamy jakby z oddali, przez szybę zachlapaną błotem i zalaną deszczem.
Mroczne, męczące kino.
Magdalena Rachwald