Wkrótce na księgarskie półki trafią „Marionetki” – nowy kryminał autorstwa Pawła Jaszczuka z detektywem Jakubem Sternem w roli głównej. Jest to jednocześnie kolejna książka z popularnej serii Asy Kryminału, zainicjowanej w ubiegłym roku przez Prószyńskiego i S-kę. We Lwowie trwa festiwal lalek. Ktoś szykuje krwawy spektakl… W letni poranek 1938 roku, w dawnej stolicy Galicji znaleziono drastycznie oszpecone ciało bankowego kasjera. Tajemnicę zabójstwa próbuje rozwikłać dziennikarz Jakub Stern. Własnym tropem podąża jego redakcyjna koleżanka, intrygująca i sprytna Wilga de Brie oraz pewien inspektor policji.
W willi na peryferiach miasta Jakub z Wilgą znajdują kryjówkę mordercy, pełną dziwnych marionetek do złudzenia przypominających żywe istoty. Jedną z nich Stern zabiera ze sobą, znajduje w niej pamiętnik, który może być kluczem do rozwiązania zagadki. Wkrótce giną dyrektor teatru lalek i młodziutka aktorka Mimi. Czy coś łączy te morderstwa?
Fragment:
WTOREK, 28 CZERWCA 1938
Było pięć po pierwszej, gdy Jakub Stern, wsłuchując się w pomruki ustępującej burzy, podszedł do planu Lwowa wiszącego na ścianie. Przez kilka sekund zastanawiał się, a potem wyjął z ust stalową szpilkę i wbił ją z impetem w miejsce, gdzie biała linia odginała się od okręgu i biegła zygzakiem na usypane przez ludzi wzniesienie. Przyjęta przez Horbaya podziałka nie pozwalała na dokładne wskazanie miejsca, lecz znając topografię tego terenu, dziennikarz dałby sobie uciąć rękę, że się nie myli.
To właśnie tam, u podstawy kopca Unii Lubelskiej, pod resztkami obronnych murów warowni Daniela Rurykowicza przed pięcioma dniami rozegrała się nocna scena, której niecierpliwym widzem była śmierć. Po nocy nastał słoneczny poranek i grupka gimnazjalistek, idąca w czwartek na kopiec usypany dzięki staraniom Franciszka Smolki, natknęła się na coś, co w jednej chwili zmieniło radosną lekcję w plenerze w piekło.
Po niecałym kwadransie na miejsce przybył patrol z komisariatu przy Kurkowej 23 zawiadomiony przez dwie uczennice wysłane przez nauczycielkę. Dzielnym dziewczętom i profesorce od francuskiego podziękowano uprzejmie, a sprawą zajęła się wojewódzka policja pod nadzorem samego inspektora Andrzeja Zięby.
Stern, tak jak Zięba, potrzebował w tych dniach sukcesu. Nie zadowalały go już artykuliki o pijanym szewcu, który na Zamarstynowie zadźgał szydłem niewierną kochankę, ani o pożarze składów tekstylnych na Kleparowie podpalonych najpewniej przez bankrutującego sukiennika. Jego ambicje sięgały dalej. Był przecież przez kilka miesięcy na Uniwersytecie Jana Kazimierza ekspertem kryminalnym. Tytuł ten pochlebiał mu, bo Stern znał w swoim mieście niemal każdy dom i każde drzewo. Tu się urodził, tu kończył szkoły i tu od lat mieszkał z rodziną w willowej dzielnicy na Pohulance. I może właśnie dlatego nie potrafił sobie wyobrazić, jak mogło dojść do tego wyjątkowego mordu. Doświadczenie podpowiadało mu, że ów przymiotnik powinien być zarezerwowany do opisu szczególnie drastycznych przypadków. Ale problem polegał na tym, że kilkanaście lat prowadzenia kroniki kryminalnej w „Kurierze” sprawiło, że mu spowszedniał.
Stern musiał natychmiast zdobyć informacje od świadków. Dlatego w miniony piątek około jedenastej zjawił się pod bramą gimnazjum żeńskiego przy ulicy Krasickich 18a. Po ceremonii wręczenia cenzurek przez panią dyrektor przeprowadził niełatwą rozmowę z jedną z dziewcząt, która uczestniczyła w feralnym spacerze.
Starał się być miły. Zaczerpnął głęboko powietrza, zanim podszedł do uczennicy wskazanej mu przez uczynne koleżanki. Na początek przedstawił się i pokazał legitymację dziennikarską, potem, przybierając niemal ojcowski ton, pogratulował dziewczynce świadectwa. Panienka, o imieniu Adela, ubrana w granatową spódnicę, plisowaną bluzkę i czapkę z otokiem, wyczuła w jego słowach obłudę i, zaczerwieniwszy się, rozejrzała się niepewnie. Stern jednak nie ustępował. Uśmiechał się przyjacielsko, patrzył w kasztanowe oczy łagodnie jak ksiądz i mówił o uczniowskiej odwadze oraz o obywatelskiej odpowiedzialności.
Dzierlatka w końcu się przełamała i powiedziała, że kiedy poprzedniego dnia poszła z koleżankami i panią profesor od francuskiego na wycieczkę pod Wysoki Zamek, zobaczyła burego kotka, który ukrył się przed nią w krzakach. Był przesympatyczny, więc zaciekawiona pobiegła za nim i natknęła się na mężczyznę opartego plecami o mur. A właściwie widziała tylko jego beżowe buty i jasnobrązowe spodnie, bo całą sylwetkę zasłaniał gęsty krzew bzu. Kiedy nieświadoma niczego odchyliła gałąź, sądząc, że to właściciel zwierzaka, wtedy...
Na grzeczne pytanie Sterna, co wtedy zobaczyła, Adela odpowiedziała, lejąc łzy, że ten pan w ochlapanej krwią marynarce nie miał głowy, a w jej miejscu unosił się rój obrzydliwych…
Stern ze zrozumieniem kiwnął głową. Wielokrotnie widział już fruwające nad trupami ściernice, poprosił więc dziewczynę o dalsze szczegóły, lecz ta ledwie wydukała, że nie mogła dłużej znieść tego straszliwego widoku. Poczuła nagle w żołądku okropny ścisk i odeszła na bok, by... A kiedy było po wszystkim, pojawiła się przy niej pani profesor. Usłyszała wtedy: Mon Dieu, c’est terrible! – i natychmiast zgodnie z poleceniem wróciła do reszty koleżanek.
Redaktor ponownie pochwalił uczennicę. Potem, przymilając się, zdążył wyciągnąć od niej jeszcze jeden bardzo ważny szczegół: że pozostawiony pod ścianą mężczyzna miał w butonierce białą różę, a jego dłonie były skrępowane linką. Ta ostatnia wiadomość miała dla Jakuba Sterna kapitalną wartość. Oznaczała bowiem, że zabójca (lub zabójcy) był do swego czynu przygotowany, a to raczej wykluczało działanie w afekcie.
Ile czasu potrzeba na dopracowanie szczegółów, wybranie pory dnia i sprawdzenie miejsca? Godzinę, dzień, a może cały tydzień? W jaki sposób należy zbliżyć się do ofiary? Czy uderzyć ją znienacka, a może siedzieć zaczajony w krzakach i czekać, aż się wreszcie pojawi? Gdzie trzymać linkę i czy wcześniej należy ją odmierzyć? Czy skrępować dłonie przed dekapitacją, jak nakazywała logika, czy może, przeciwnie, użyć linki dopiero wtedy, gdy mężczyzna wyzionie ducha?
Stern skonstatował nie pierwszy raz, że wymyślanie metody uśmiercenia przypomina pisanie scenariusza filmowego, który ożywiają obsada, no i oczywiście scenografia: oświetlenie, kostiumy, rekwizyty, a wśród nich ten najważniejszy – narzędzie zbrodni. Wcale jednak to go nie pocieszyło, gdyż znowu musiał odtworzyć czyjś cholerny plan.
Przypomniał sobie jeszcze krótkie spięcie z profesorką od francuskiego. Chuda i wysoka jędza w rogowych okularach niespodziewanie wyrosła obok niego na szkolnej alejce, wrzeszcząc: Va-t’en! Va-t’en! – jakby chciała wydrapać mu oczy. Zrobiło się niezgorsze zamieszanie. Nadbiegł woźny z miotłą, po nim wuefista i reszta grona nauczycielskiego. Dziewczynka zaczęła głośno szlochać, a kobieta gardłowała, że wezwie policję, i wyzwała go od starych zboczeńców. Gdy wuefista o posturze zapaśnika Pytlasińskiego podwinął rękawy koszuli, Stern postanowił się ewakuować.
Po przyjściu do swojej dziennikarskiej kuchni w redakcji natychmiast upichcił z uzyskanych wiadomości wyborną potrawę. Połączył naiwną młodość z ohydną śmiercią. Wymyślił śpiew gimnazjalistek, co ubarwiło scenkę i spotęgowało grozę chwili. Opisał burego kotka, kwitnący dziki bez i wreszcie oparte o mur zwłoki. Nie pominął też plam krwi na szutrowej alejce, a także roju brzęczących much. Podał nawet inicjały bohaterki, zachowując dla siebie wiadomość o krepującej ręce lince.
Wstał zza biurka, przeciągnął się i podszedł do okna. Machina ruszyła i nic nie mogło jej zatrzymać. Wiedział, że dopóki nie wykryje mordercy, dopóty nie będzie mógł spokojnie żyć: rozmawiać z żoną, bawić się z dziećmi, spać, jeść ani wykonywać tysiąca innych prozaicznych czynności. Czuł stalową obręcz zaciskającą mu się wokół skroni, otworzył więc okno i wpuścił do środka powietrze rześkie po gwałtownej burzy. Oddychał głęboko i patrzył. Urzekała go panorama miasta. Daleko na horyzoncie tonął w zieleni opisany przez niego kopiec, na wprost w ostrym słońcu bielała wyniosła wieża ratuszowa, a nieco w prawo, na szczycie katedry łacińskiej promieniał pozłacany krzyż. Jakub Stern opuścił wzrok. Na ulicy parowały kałuże, a ludzie stojący na przystanku strzepywali parasole i wychodzili spod drzew, widząc nadjeżdżające od strony placu Mariackiego żelazne cielsko tramwaju.
Stern, korzystając z nieobecności Wilgi, wyjął papierosa z papierośnicy, przetoczył go między palcami, po chwili zapalił od starego wysłużonego ronsona i zaciągnął się kojącym dymem. Kto jak kto, ale on nie powinien być zbyt wrażliwy. Miał za sobą przecież wystarczająco długi trening w redakcji. Obejrzał w tym czasie dziesiątki rozkładających się zwłok, napisał o nich tysiące zdań (za które dostał poniżające honoraria), więc teoretycznie nie powinien go martwić jeszcze jeden rozkawałkowany denat. Patrząc na zapalniczkę, stwierdził z żalem, że tym razem nie pójdzie tak łatwo. Zbiegiem okoliczności znał ofiarę. Opisany przez niego w kryminalnej kronice nieszczęśnik, Konrad Rewalski, pracował w Akcyjnym Banku Hipotecznym przy placu Daniela Halickiego, w którym Stern z żoną mieli rachunki i książeczki oszczędnościowe. To nie działało na jego korzyść. Kiedy pojawił się w banku, by zadać kilka niewinnych pytań, na jego widok automatycznie zamykały się usta urzędników.
Doskonale pamiętał kasjera. Mężczyzna siedział w głębi sali przyjęć, po jej lewej stronie, przy marmurowym blacie w modnym kolorze écru. Badawczo przypatrywał się klientom wchodzącym po zielonym dywanie, jakby chcąc już pierwszym spojrzeniem zaszufladkować ich w swoim bankowym rejestrze. Był nad wyraz uprzejmy. Zwykle nosił jasnobrązowy garnitur, białą koszulę, jedwabny stalowy krawat i chusteczkę w tym samym kolorze zatkniętą w kieszonce marynarki, pod butonierką. Sądząc po zmęczonej twarzy, przekroczył już czterdziestkę, do którego to punktu Stern nieuchronnie się zbliżał. Miał posiwiałe, lecz jeszcze bujne włosy, które odruchowo przeczesywał wypielęgnowaną, delikatną dłonią. I właśnie na te szpakowate włosy zwróciła kiedyś uwagę Anna, co teraz nie miało żadnego znaczenia, lecz wtedy sprawiło, że Stern zacząć myśleć o nim z odrobiną zazdrości. Z nieodgadnionej twarzy kasjera spoglądały na klientów niebieskie oczy, podczas gdy z jego miękkich, idealnie wykrojonych ust, nad którymi zaznaczał się równo przycięty rudziejący wąsik, płynęły miłe słowa. Być może właśnie taki mdły obrazek – zastanawiał się Stern – mimowolnie sprowokował kogoś, by urwać facetowi głowę, jak wystrojonej na wystawie kukle?
Odszedł od okna i zgasił papierosa w popielniczce. Siadł za biurkiem i, bawiąc się okrągłymi klawiszami maszyny do pisania Continental, przypomniał sobie, że na początku czerwca natknął się na Rewalskiego przy zakładzie dla ociemniałych. Kasjer go nie widział. Szedł przechylony na bok z czarną walizką, kierując się w stronę kąpieliska przy Dybowskiego. Obok niego podążał szczupły młodzieniec, lecz Stern nie dostrzegł jego twarzy. Kilka miesięcy wcześniej spotkał urzędnika w innych okolicznościach. W Wielki Czwartek Rewalski kupował w centrali przy ulicy Rutowskiego u Riedla czekoladowe jajka Ph. Sucharda i angielskie biszkopty Huntleya. W świątecznie udekorowanej hali kręciło się wielu klientów. Sklepowe uwijały się za ladą, zręcznie pakując towar pod czujnym okiem szefa, pana Edmunda. Kasjer długo udawał, że nie widzi dziennikarza, lecz w końcu, natrafiwszy na jego spojrzenie, grzecznie mu się ukłonił.
Ale takie osobiste wspominki nie nadawały się do publikacji w „Kurierze”, który kosztował, bądź co bądź, dwadzieścia pięć groszy. Należało zdobyć jak najwięcej informacji z prywatnego życia Rewalskiego. Chociażby czy nadużywał alkoholu, czy miał długi, czy chodził do burdelu, a może wprost przeciwnie, seks z kobietami go nie interesował lub, co też było prawdopodobne, miał jakieś idiotyczne polityczne ciągoty i z „dobrobytu” komunizował? I co robił przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny swego życia?
Jakub Stern cofnął się wspomnieniami jeszcze o jeden dzień. Gdy w miniony czwartek sensacyjna wiadomość dotarła do redakcji, natychmiast udał się pod kopiec, by obejrzeć miejsce, gdzie znaleziono okaleczonego trupa. Kiedy wspiął się na wzgórze, była druga po południu i słońce paliło niemiłosiernie. Zdyszany zdjął marynarkę i poluzował krawat. Schował się w cieniu pod murem i przyglądał się z bliska średniowiecznym kamieniom i cegłom. Po chwili odkrył na nich brunatne plamy z przyklejoną do nich kępką szpakowatych włosów. Dostrzegł też dwie tłuste muchy, które nic sobie nie robiły z jego obecności i spacerowały po wapiennej spoinie, pocierając zabawnie skrzydełkami.
Stern wyjął aparat z futerału, rozejrzał się i pstryknął kilkanaście zdjęć. Utrwalił na kliszy zapalony przez kogoś znicz w glinianej oprawie, pustą butelkę po marcowym piwie, pudełko po papierosach Triumf i trzy wdeptane w trawę niedopałki, które położył potem na białej wykrochmalonej chusteczce, by im się dokładniej przyjrzeć.
Dwa dłuższe ogarki były rozwarstwione, miały sparciałą i zabrudzoną ziemią bibułkę, co skłaniało Sterna do wniosku, że leżały tu wraz z przegniłym kartonowym opakowaniem co najmniej kilka tygodni, więc nie przedstawiały dla niego żadnej poznawczej wartości. Ale krótszy niedopałek egipskiego był dość dobrze zakonserwowany. Leżał w trawie krótko i miał wyraźne ślady zgniecenia, jakby palacz trzymał go do ostatniej chwili w zębach.
Stern starannie udokumentował miejsce zbrodni, ale żeby ustalić sprawców lub sprawcę, musiał wiedzieć po stokroć więcej, chociażby to, czy zbiegiem okoliczności egipski nie wędził aromatycznym dymem płuc mordercy. Równie dobrze mógł przecież parzyć palce któregoś z zabezpieczających teren policjantów lub przypadkowego przechodnia niemającego ze sprawą nic wspólnego.
Rozglądał się za czymś, co mogło posłużyć katowi za oparcie głowy ofiary, lecz nie znalazł ani kamienia, ani żadnego odpowiedniego pieńka. Możliwe że zabrała go policja albo potoczył się gdzieś ze skarpy w stronę Kopcowej.
Z tymi wątpliwościami podniósł leżącą w trawie butelkę po ulubionym przez siebie piwie i zerknął na nią pod światło. W środku dostrzegł kilka komarów i martwą biedronkę. Nagle coś nim wstrząsnęło i ze złością cisnął flaszkę w bliskie krzaki leszczyny. Na zielonym denku zobaczył coś, czego od dziecka panicznie się bał – zasuszony odwłok i poskręcane odnóża kosmatego pająka.
Przypominając sobie wapienną zaprawę zachlapaną krwią, na nowo próbował dociec, w jaki sposób kasjer znalazł się w tym miejscu. Jakie były ostatnie godziny i minuty jego życia? Zginął przypadkiem czy, przeciwnie, został doprowadzony na miejsce dekapitacji siłą? Jakie związki emocjonalne łączyły go z katem lub katami? Jakich użyto wobec niego argumentów? A może Rewalski zwyczajnie wybrał się na spacer i niespodzianie spotkało go nieszczęście? Jeśli tak, można by założyć, że ofiara i kat wspięli się wcześniej na kopiec i oglądali razem nocną panoramę miasta, zachwycając się jej pięknem. Ta ostatnia wersja spodobała się Sternowi i nawet „wiedział”, jak należałoby to zrobić. Przyłapał się na tym, że w czasie wizji popełnił błąd. Nie zajrzał do otworów strzelniczych. A przecież mógłby znaleźć w nich ślady krwi, bo wetknięta w taki otwór głowa byłaby unieruchomiona niczym w imadle.
Zakończył wspominki, podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer sekretariatu. Odezwała się Kazia, którą poprosił grzecznie o połączenie z inspektorem Andrzejem Ziębą.
Liczył na cud. Chciał ponownie naciągnąć inspektora na rozmowę i usłyszeć choćby nikłą wskazówkę, z której dałoby się wysnuć kolejne wnioski, lecz Zięba nabrał wody w usta. Oschle zakomunikował, że do zakończenia sprawy nie będzie nikogo, a zwłaszcza plotkarskiej prasy o niczym informował. Nie spodobała mu się też propozycja spotkania. Nie zadziałała nawet magia Engelkreisa, łyczakowskiej knajpy, w której wydudlili już hektolitry piwa. I właśnie to zaprzaństwo rozpaliło złość Sterna.
– Masz krótką pamięć! – krzyczał do słuchawki. – Zapomniałeś, ile razy ci pomogłem? Przypomnij sobie tego wariata w kiecce, któremu przestrzeliłeś oko. Gdyby nie ja…
– Gdyby nie ja – przerwał mu inspektor Zięba przyciszonym głosem – dawno byś, Kuba, nie żył! Prosiłem cię, żebyś do mnie więcej nie dzwonił. Podałem ci inicjały denata i od razu zastrzegłem, byś tego nie publikował, a ty już następnego dnia odwaliłeś na pół szpalty chamski artykuł. Bawisz się ze mną w ciuciubabkę? Do tego fotografia z miejsca przestępstwa: palący się znicz i fragment ściany ze znakiem zapytania. Złożę na ciebie raport, żebyś się, Kuba, nie zdziwił!
– A pisz, pisz te swoje cholerne raporty! – darł się Stern. – Strasznie się ciebie boję! Ale powiedz choć jedno miłe słowo! Kiedy i gdzie go chowają...
– Ciało! – syknął Zięba i bezczelnie się rozłączył.
Przez kilka minut Stern zastanawiał się, co mogło oznaczać to jego „ciało” lub „miało”, ale im bardziej się nad tym głowił, tym silniej utwierdzał się w przekonaniu, że inspektor z niego zakpił. W końcu zniechęcony dał sobie spokój i stwierdził z żalem, że jedynie ciężką pracą może uzyskać potrzebne wiadomości.
Wtedy przyszła mu do głowy najprostsza myśl, że źródłem wiedzy jest bank i właśnie tam od razu należało pójść, zamiast liczyć na stare znajomości. Być może kat poznał ofiarę w banku? Być może ją szantażował? Kiedy o tym pomyślał, do pokoju weszła jego redakcyjna koleżanka Wilga de Brie, rozczesując palcami mokre włosy. Stern spojrzał na jej przemoczoną sukienkę, przylepioną do wiotkiego, powabnego ciała, i łobuzersko się uśmiechnął. Pod białą tkaniną rysowały się ostre sutki, a poniżej pępka wyraźnie odznaczał się pobudzający męską wyobraźnię trójkącik łona.
– Co się tak obleśnie gapisz?! – sprowadziła go na ziemię. – Zapomniałeś, że masz żonę i dwójkę dzieci?
Podeszła do swojej szafki, wyjęła bawełniany ręcznik i zaczęła wycierać czarne kręcone włosy. Wyglądała ślicznie. Była szczupła, niemal tak wysoka jak on i miała brązowe oczy oraz maleńki pieprzyk na prawym policzku. Jej typ urody kojarzył się Sternowi nieodmiennie z Bałkanami.
– Zaczekaj! – zaczął przymilnym tonem. – Błagam, zostaw te włosy tak, jak są. Chciałem prosić cię o niewielką przysługę.
– Oszalałeś? – Spojrzała podejrzliwie.
– Pozwolisz, że ci wyjaśnię? Wczoraj przed południem wybrałem się do Akcyjnego Banku Hipotecznego na placu Halickim, w którym ja i moja żona mamy konta. Próbowałem dowiedzieć się czegoś o Konradzie Rewalskim, nieboszczyku znalezionym pod Wysokim Zamkiem, który był tam za życia kasjerem, lecz na dźwięk jego nazwiska wszystkim urzędnikom odjęło raptem mowę. Pomyślałem…
– Co?
– …że mamy niepowtarzalną szansę – ciągnął, nie odrywając wzroku od Wilgi – zdobyć potrzebne dane. Gdybyś zechciała tylko...
I Stern opisał w kilku zdaniach wygląd kasjera, miejsce, gdzie siedział, a także nie omieszkał dodać, że według niektórych kobiet gość był szalenie przystojny, jakby właśnie ta ostatnia wiadomość mogła mieć dla Wilgi znaczenie.
Dziewczyna słuchała jego opowieści, a potem bezceremonialnie, odwrócona do niego tyłem, poprawiła pod sukienką wilgotne dessous.
– A jak się nie uda? – zapytała.
– Uda! Teraz na twoją tajną broń polecą wszyscy faceci – nie ustępował Jakub, licząc nie bez racji, że ten komplement zadziała lepiej niż pokrętne tłumaczenie. – Musisz zrobić to zaraz – dodał. – Potrzebny jest nam tylko adres Rewalskiego, potem ruszymy z kopyta. Wiem, że perfidnie cię wykorzystuję, ale…
Nie dokończył. Wilga rzuciła w niego ręcznikiem, a potem zakręciła się na pięcie, chwyciła torebkę i wybiegła na korytarz z jakimś dziwacznym śmiechem, potrząsając włosami. (…)