Kto od czasu do czasu nie lubi czytać książek, które wyciskają łzy, ten bez wątpienia nie mówi prawdy. Nie, od czasu do czasu sięgamy po lektury być może niezbyt wymagające, za to pozostawiające na naszej duszy emocje w takiej formie, której czasami w codzienności brakuje. Łzę obetrze nie tylko kobieta.
Chociaż przyznać trzeba, że historia tej powieści przemówi pewnie bardziej do kobiet niż do mężczyzn. Ta dwutorowa opowieść to historia rodzeństwa, które w wyniku nagłego osierocenia zostaje rozdzielone. Kitty zostaje w rodzinnej Anglii, Arthur zostaje wysłany do Australii, aby z innymi sierotami pracować na farmie swoich nowych opiekunów. Minie dużo czasu, zanim zadomowi się na nieznanym terenie, pozna bliskie mu osoby, aby w końcu nazwać to wrogie początkowo miejsce domem. Kilkadziesiąt lat później, tuż po śmierci Arthura, jego córka Allie rusza w samotny rejs z powrotem do Anglii, trochę po to, aby zrozumieć swoje relacje rodzinne, ale też po to aby odnaleźć dawno już zaginioną dla jej rodziny ciotkę Kitty…
Pierwszoosobowa narracja pozwala na pewno na lepszą integrację z bohaterem, pozbawia jednak całej opowieści bardziej kompleksowego spojrzenia. Tutaj bywa różnie, bo z bohaterami jakoś trudno się utożsamić. Ale sama historia, cóż by tutaj mówić, nieźle wzrusza i to właśnie jest jej główny cel. I właśnie dlatego niektóre wątki są troszkę uproszczone, troszkę nierzeczywiste, tak aby wszystko prowadziło do dość przewidywalnego końca. Ale to nic nie szkodzi, bo przecież takich właśnie historii potrzebujemy. Takich które opowiedzą o ludziach, którzy odnaleźli swoje „ja” w obliczu ekstremalnie trudnych okoliczności. Morpurgo kładzie nacisk na przyjaźń i miłość jako podstawę swojej opowieści. Jego bohaterowie są żywi, ciekawi, dobrze stworzeni. A sama historia? Cóż, być może jest trochę ckliwa, być może ciut banalna, ale i tak czyta się ją świetnie. To jedna z tych książek, które chłoniemy w zimne wieczory. Przysłowiowym jednym tchem.