Zagadka ulicy Calabria, trzecia powieść Jeronima Tristantego, która ukazuje się nakładem naszej oficyny, opisuje kolejne śledztwo inspektora Victora Rosa. Jest rok 1881. W Barcelonie znika bez śladu don Gerardo Borrás. Víctor zostaje wezwany z Madrytu, by razem z przyjaciółmi — Lopezem Carrillo i Alfredem Blazquezem — rozwikłać zagadkę tajemniczego zniknięcia.
W tym czasie prasa barcelońska donosi o bulwersującej serii porwań nastoletnich, a niekiedy kilkuletnich dziewczynek. Okazuje się, że te sprawy łączą się ze sobą. Odsłaniane karty tej historii napawają Victora coraz większym przerażeniem. Czegóż tu nie ma? Z jednej strony wykorzystywanie seksualne nieletnich, spirytyści, żelazna dziewica, morderstwa, „eliksir młodości”, a z drugiej wspaniała przyjaźń, miłość rodzinna, pomoc ubogim. A wszystko to się dzieje w malowniczej, tętniącej życiem i rozwijającej się błyskawicznie Barcelonie, w której za kilka lat odbędzie się wystawa światowa.
Nota o autorze:
Jerónimo Tristante urodził się w Murcji w 1969 r. Profesor biologii i geologii jednocześnie darzy wielką miłością literaturę. Po wydaniu dwóch powieści: Crónica de Jufré (2003) i El Rojo en el azul (2005) napisał kryminał historyczny Tajemnica domu Arandów – pierwszy tom przygód detektywa Victora Rosa.
Fragment książki:
- Wyjdźmy stąd - powiedział Víctor, nagle wstając.
Podprowadził panią domu do drzwi, na schody, z których tamtego dnia żegnała męża, i polecił, aby wezwano woźnicę, Ambrosia. Kazał mu przyprowadzić elegancki powóz Brougham i postawić go tam, gdzie stał wtedy.
- Dobrze, dobrze - powiedział inspektor. - Dońo Huberto, czy powóz stoi dokładnie w tym samym miejscu, co tamtego dnia?
- Tak - powiedziała stanowczo.
Víctor pokonał osiem stopni, przeskakując co drugi schodek, i stanął obok niej, patrząc przed siebie.
- Czy był na ulicy ktoś jeszcze?
- Tak, mijało nas dużo ludzi.
- Jakiś inny powóz?
- Tak, stał jeden naprzeciwko, przed domem sąsiada.
- Zaparkowany?
- Chyba tak, ale zaraz odjechał, nie jestem zupełnie pewna...
- A ten pijak, gdzie wtedy był?
- Tam, po prawej stronie - powiedziała dońa Huberta, wskazując latarnię gazową.
Víctor podszedł bliżej i rozejrzał się wokół.
- Dobrze - powiedział. - Teraz muszę porozmawiać w cztery oczy z Ambrosiem. Proszę wrócić do środka, zaraz do pani dołączymy. Alfredo, Juanie de Dios, wsiadajcie do powozu, powtórzymy trasę don Gerarda. Kiedy będziemy jechać, otwórzcie dwa czy trzy razy drzwiczki, starając się nie robić hałasu, dobrze?
- W porządku - odrzekli przyjaciele Victora.
Sam Víctor wskoczył na kozioł razem z Ambrosiem, rudowłosym, sympatycznym młodzieńcem.
- No, Ambrosio, postaraj się sobie przypomnieć. W chwili, kiedy wsiadł twój pan, na ulicy zrobiło się zamieszanie z powodu jakiegoś pijaka, tak?
- Tak, to było tam, po prawej stronie, w tym miejscu, gdzie pan przed chwilą stanął.
- Ty nie pobiegłeś tej damie na ratunek?
- Nie, tamtych dwóch od razu go złapało.
- Rozumiem. Byli dobrze ubrani?
- Tak, obydwaj mieli na sobie garnitury i meloniki.
- Ale tak czy owak, dlaczego tam nie podszedłeś?
- To nie było konieczne, Zezowatego już schwytali. A poza tym mieliśmy mało czasu.
- Zezowatego?
- Tak, to taki wysoki chudy typ z zezem, chyba widziałem go kilka razy na Ramblas, to chyba kieszonkowiec. Wiem, że mówią na niego Zezowaty.
- Proszę, proszę. Naprzeciwko stał inny powóz, czyż nie? Po drugiej stronie ulicy.
- Nie wiem, czy stał... Podjechał bardzo powoli i chyba owszem, zatrzymał się, ale nie jestem pewien. Był po mojej lewej stronie. Może stanął, a może nie.
- A ty, trzymając lejce, patrzyłeś w prawo, na zamieszanie z Zezowatym, tak?
- Właśnie tak.
- Ruszaj, przejedziemy się tą samą trasą.
Ambrosio popędził bacikiem konie i powóz ruszył. Víctor siedział przez kilka minut w zamyśleniu.
- Czy tamten powóz... był wynajęty?
- Nie zwróciłem uwagi, nie powiem panu.
- Rozumiem.
Usłyszał charakterystyczny dźwięk otwieranych drzwiczek, skrzypnięcia, a potem cichy trzask. Potem znowu zapadła cisza. Obejrzał się nieznacznie. Minęło kilka minut, a Víctor podziwiał barwne, ruchliwe ulice miasta: mijali kobiety z zawiniątkami, w których niosły jedzenie dla swoich mężów, harujących od świtu do nocy w fabryce czerwonych cegieł; widział rolników, którzy z trudem ciągnęli ciężkie wozy wypełnione warzywami w stronę targu Boquería, i drobnych cwaniaczków w wytartych ubraniach, przypominających mu jego samego, kiedy przybył jako młody chłopak do Madrytu.
Dało się słyszeć trzaśniecie.
- Znowu drzwiczki, słychać je zupełnie wyraźnie - powiedział Víctor.
I kolejne.
Po chwili, uważnie obserwując drogę, kiedy już prawie byli na miejscu, Víctor zapytał:
- Czy don Gerardo mógł wyskoczyć?
- Wykluczone, to starszy człowiek, a jechaliśmy szybko. Poza tym przecież bym zauważył.
- A kiedy przybyliście na stację, zobaczyłbyś, że drzwiczki są otwarte.
- Oczywiście.
Dotarli na miejsce.
Stanęli. Nie schodząc z kozła, Víctor powiedział:
- Co zrobiłeś, gdy dojechałeś w pobliże stacji?
- Spojrzałem na prawo, gdzie zobaczyłem dwóch swoich kolegów; czekali na pasażerów, którzy mieli przyjechać pociągiem o wpół do dziesiątej, i umówiliśmy się na śniadanie, jak tylko odstawię mojego pana.
- Pewnie wtedy zwolniłeś?
- Tak, przede mną przechodziło kilka osób.
- Czy twój pan mógł wysiąść niepostrzeżenie?
- Ambrosio zastanowił się przez chwilę.
- Nie. Jestem pewien, że nie - powiedział stanowczo.
- Ta góra ziemi tam, w rogu, była tu już wtedy? Mógł na nią skoczyć.
- Tak, to ziemia z pobliskiej budowy. Przypominam sobie, że już wtedy tu była.
Víctor kontynuował:
- Kiedy się zatrzymałeś, zsiadłeś z kozła i okazało się, że w środku nikogo nie ma.
- Tak jest.
- Czy coś przykuło twoją uwagę? Jakiś przedmiot, zapach?
Młodzieniec zamilkł.
- Tak, teraz, jak pan to mówi... Wysiądźmy.
Zeskoczyli razem z kozła i otworzyli drzwiczki powozu.
Don Alfredo i López Carrillo wyglądali na zaskoczonych.
- Tutaj - powiedział woźnica, wskazując na maleńki znaczek po wewnętrznej stronie drzwi.
- „Icaria” - przeczytał Víctor.
Słowo to zostało wyryte jakimś ostrym narzędziem, wielkimi literami.
- Czy to słowo coś wam mówi? - zapytał Ros.
Przyjaciele pokręcili przecząco głowami.
- Czy zwróciłeś uwagę, czy ten napis był tu już przed zniknięciem don Gerarda? - zapytał Víctor woźnicy.
- Nie umiem powiedzieć. Wtedy rzuciło mi się to w oczy, bo dokładnie obejrzałem wnętrze powozu.
Víctor zamyślił się.
- Icaria - mamrotał. - Coś mi świta i chyba właśnie sobie przypomniałem co. Poczekajcie chwilkę.
Ros wyjął z kieszeni malutką książeczkę.
- Chyba nie zamierzasz się teraz modlić – powiedział López Carrillo żartobliwym tonem.
- Nie, to taka moja mała encyklopedia.
Don Alfredo uśmiechał się, a jego przyjaciel przerzucał strony w poszukiwaniu litery „I" w tej książeczce przypominającej słownik.
- Nazywa ją Victoropedią.
- O, jest! - powiedział Ros.
- Przecież to po chińsku! - wykrzyknął López Carrillo.
- Stenografia, mój drogi, stenografia. „Icaria”, socjalistyczna wspólnota, miasto doskonałe stworzone przez Cabeta, utopijnego socjalistę francuskiego, które ostatecznie upadło.
- No proszę, rzeczywiście masz tam sporo wiadomości - powiedział López Carrillo.
- Notatki, rysunki... W domu mam już trzy tomy, a ten jest podróżny. Dlatego nieco skrócony i zapisany stenograficznie.
- Nie przypuszczałem, że może tu chodzić o socjalistów - mruknął Blázquez.
- Muszę porozmawiać z którymś, może są gdzieś w tym mieście - powiedział Ros.
- Z tym nie będzie kłopotu - oznajmił López Carrillo. Wówczas, w jednym z typowych dla niego niezwykłych zrywów, Víctor wyciągnął skórzany futeralik z wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyjął z niego cienką bibułkę, przyłożył ją do wyrytego znaku i delikatnie ołówkiem zrobił kopię.
- Ho, ho - powiedział López Carrillo zaskoczony.
- Czy wróciłeś od razu do domu? - zapytał Ros, zwracając się do woźnicy.
- Nie, poczekałem jeszcze trochę, aż pociąg odjechał. Naprawdę się zdenerwowałem. Nie wiedziałem, co powiem w domu. Wróciłem zaraz po odjeździe pociągu i opowiedziałem, co się wydarzyło. Na początku wzięli mnie za wariata.
- No to teraz mam już jakiś obraz całej sprawy. Ambrosio, wracajmy do domu.