Perfidna gra

Fabuła najnowszej książki Donny Leon oparta jest tym razem na prawdziwych zdarzeniach. Pewnego dnia do komisarza Brunettiego zgłasza się studentka jego żony, Claudia Leonardo, i przedstawia mu niecodzienną prośbę: chce, żeby komisarz się dowiedział, czy istnieje możliwość oczyszczenia z winy jej dziadka, który przed wieloma laty został skazany za przestępstwa popełnione w czasie wojny i wkrótce potem zmarł w zakładzie dla obłąkanych.

Początkowo wydaje się, że odpowiedzi należy szukać w archiwach, gdzie stare dokumenty ujawniają niechlubne praktyki z lat wojennych i powojennych: wyłudzanie i kupowanie za bezcen dzieł sztuki należących do Żydów i osób zaangażowanych w antyfaszystowski ruch oporu.

Nikt nie przypuszcza, że stanie się to początkiem tragicznych wydarzeń. Kiedy wkrótce potem dochodzi do morderstwa, sprawa okazuje się złowieszczo aktualna, a prowadzący śledztwo odkrywają dramatyczny splot całkiem współczesnych namiętności.

Komisarzowi Brunettiemu niełatwo przeniknąć do zamkniętego świata notariuszy i marszandów, ma jednak do pomocy niezwodnego Vianella, który wreszcie otrzymał awans na inspektora, bystrą i niepozbawioną tupetu signorinę Elettrę oraz, jak zawsze, moralne i intelektualne wsparcie żony Paoli.

 

Nota o autorce:

Urodzona w Nowym Jorku  w rodzinie irlandzko-hiszpańskiej Donna Leon po raz pierwszy odwiedziła Włochy w roku 1965 będąc na studiach  i przez następne dziesięć lat przyjeżdżała tam regularnie, w międzyczasie pracując w USA, w Iranie, w Chinach i w Arabii Saudyjskiej jako nauczyciel angielskiego.  Sama Donna Leon  mówi o sobie, że jest kimś zupełnie  bez ambicji, że jedno,  czego zawsze chciała, to żeby w życiu było zabawnie i miło. Przez ponad 15 lat, jak mówi, nigdy nie mieszkała na tym samym kontynencie, ale dziewięć miesięcy spędzone w Arabii Saudyjskiej było dla niej tak strasznym doświadczeniem, że postanowiła przestać podróżować i osiedlić się w Wenecji. Załatwiła sobie pracę na uniwersytecie marylandzkim, który współpracował  z amerykańskimi bazami wojskowymi w Veneto (Wenecja Euganejska)  co pozwoliło jej mieszkać tam, żyć jak Włoszka, a pracować jak Angielka, czyli wykorzystując znajomość języka ojczystego.

Przypadek sprawił, że napisawszy książkę, która przeleżała półtora roku w szufladzie,

wysłała ją  na konkurs do Japonii i zdobyła pierwszą nagrodę, co pociągnęło za sobą podpisanie kontraktu na następne dwie i w ten sposób w roku 1992 narodziła się seria dwunastu do tej pory powieści, których bohaterem jest komisarz Guido Brunetti.

Donna Leon lubi inteligencję, hojność, Jane Austen, psy, chodzenie po górach, lody, Nowy Jork i bez, lubi wypić kawę w łóżku, za to nie lubi retorycznych pytań, różowego koloru, psychoanalizy, Hemingwaya, zdań,  które zaczynają się od „Jestem rodzajem osoby, która...” i nie lubi, żeby ktoś jej mówił, co ma robić.

Lubi  także (choć to chyba za mało powiedziane) muzykę klasyczną, zwłaszcza twórczość Haendla i dlatego od lat jest menadżerem orkiestry Il Complesso Barocco.

 

Fragment książki:

Tuż przed dwunastą, akurat gdy zaczynał z wytęsknieniem myśleć o obiedzie, Brunetti usłyszał pukanie do drzwi. Krzyknął Avanti! i zobaczył, że w progu stoi Alvise.

         - Jest tu ktoś, kto chciałby się z panem widzieć, commissario - rzekł policjant z uśmiechem.

         - Kto taki?

         - O, powinienem był spytać tego pana, kim jest?  - Alvise był szczerze zdziwiony, że ktoś mógłby tego po nim oczekiwać.

         - Nie, niech go pan wpuści, Alvise - odparł Brunetti obojętnym tonem.

         Alvise cofnął się o krok i machnął ręką zamaszyście, w oczywisty sposób naśladując policjanta z drogówki, który gracko dyryguje ruchem w białych rękawiczkach.

Widząc ów gest, Brunetti niemal gotów był uwierzyć, że za chwilę wkroczy nie kto inny jak sam prezydent Republiki, odsunął się więc z krzesłem i zaczął wstawać, by dostroić się do protokołu, który narzucił Alvise. Zobaczywszy, że jego gościem jest Marco Erizzo, obszedł biurko, uścisnął rękę starego przyjaciela, a potem objął go i poklepał po plecach.

         Potem odsunął się i przyjrzał znajomej twarzy.

         - Marco, jak cudownie cię widzieć. Boże, upłynęły całe wieki. Gdzieżeś się podziewał?

         Minął rok, a może nawet dwa, odkąd ostatnio rozmawiali, ale Marco nic a nic się nie zmienił. Jego włosy wciąż miały ten sam intensywny kasztanowobrązowy kolor, tak gęste, że przysparzały kłopotu fryzjerowi, a zmarszczki mimiczne wokół oczu wciąż

promieniowały radosną obfitością.

         - A gdzie według ciebie miałbym się podziewać, Guido? - spytał Marco dialektem weneckim z domieszką wyraźnego akcentu z Giudecchino, który tak chętnie przedrzeźniali jego koledzy prawie czterdzieści lat temu, gdy razem z Brunettim chodzili do szkoły podstawowej. - Tu byłem, w domu, w pracy.

         - Jak się miewacie? - spytał Brunetti, z rozmysłem używając liczby mnogiej, by objąć pytaniem byłą żonę Erizza i ich dwójkę dzieci, a także kobietę, z którą Marco żył obecnie, oraz ich córkę.

         - Wszyscy są zadowoleni i czują się doskonale - odrzekł Marco, udzielając swej standardowej odpowiedzi. Wszystko zawsze było świetnie, a wszyscy byli zadowoleni i czuli się doskonale. Skoro tak, to cóż go sprowadza do komendy w ten piękny październikowy poranek, zważywszy że ma na głowie tyle pilnych spraw, prowadząc swoje liczne sklepy i interesy?

         Marco spojrzał na zegarek.

         - Czas na un'ombra?

         Dla większości Wenecjan dowolna pora po jedenastej była odpowiednia na un'ombra, więc Brunetti zgodził się bez wahania.

W drodze do baru na Ponte dei Greci rozmawiali o wszystkim i o niczym: o swoich rodzinach, starych znajomych, o tym, jakie to głupie, że tak rzadko się spotykają na dłużej, a jedynie wymieniają zdawkowe pozdrowienia na ulicy, po czym obaj pędzą do swoich spraw, pochłaniających cały ich czas i uwagę.

         Kiedy znaleźli się w środku, Brunetti ruszył w stronę baru, ale Marco przytrzymał go za łokieć i pociągnął ku ławce w boksie przy frontowym oknie; Brunetti usiadł naprzeciwko, przekonany, że niebawem się dowie, co sprowadziło jego przyjaciela do komendy. Żaden z nich nie kłopotał się składaniem zamówienia, lecz barman, znający komisarza od dawna, przyniósł im po lampce białego wina.

         - Cin, cin - powiedzieli jednocześnie i wypili po małym łyku.

         Marco skinął głową z uznaniem.

         - Lepsze niż w większości barów. - Pociągnął kolejny łyk i odstawił kieliszek.

         Brunetti nie odezwał się, pamiętając, że to najlepsza metoda wyciągania informacji od opornych świadków.

Brunetti nie odezwał się, pamiętając, że to najlepsza metoda wyciągania informacji od opornych świadków.

         - Nie będę zabierał ci czasu, Guido - powiedział Marco zmienionym, bardziej poważnym tonem. Kciukiem i palcem wskazującym prawej ręki ujął kieliszek ze krótką nóżkę i zaczął nim obracać, a ów gest od razu wydał się Brunettiemu znajomy. Już od chłopięcych lat ręce Marca zawsze zdradzały jego nerwowość: gdy podczas klasówki ułamywał grafit w ołówku albo gdy skubał guzik przy koszuli, rozmawiając z dziewczyną, która mu się podobała.

         - Czy wy to jesteście jak księża? - spytał Marco, unosząc na chwilę wzrok, a potem znów skupiając go na kieliszku.

         - Jacy wy? - zdziwił się Brunetti, zbity z tropu tym pytaniem.

         - No, gliniarze. Nawet jak jesteś komisarzem. To znaczy gdybym ci coś wyjawił, to czy byłoby tak samo jak wtedy, gdy byliśmy dzieciakami i szliśmy do spowiedzi: ksiądz nic nikomu nie powie?

         Brunetti podniósł kieliszek do ust, żeby ukryć uśmiech.

         - Nie jestem pewien, czy tak samo, Marco. Im nie wolno było niczego zdradzić, bez względu na to, co im mówiliśmy, choćbyśmy się przyznawali do najgorszych rzeczy.

Ale jeśli ty powiesz mi o przestępstwie, to prawdopodobnie będę musiał coś z tym zrobić.

         - Ale o jakim przestępstwie? - spytał, a ponieważ Brunetti milczał, ciągnął: - Chodzi mi o to, jak poważne musiałoby to być przestępstwo, żebyś uznał, że trzeba kogoś o tym zawiadomić?

         Przynaglający ton głosu Marca wskazywał, że nie jest to jakaś gra towarzyska, więc komisarz odpowiedział dopiero po namyśle:

         - Trudno powiedzieć. Nie potrafię przedstawić ci listy przestępstw, które musiałbym zgłosić. Ale gdyby to było coś poważnego albo związanego z brutalną przemocą, to przypuszczam, że tak.

         - A jeśli jeszcze nic się nie wydarzyło?

         Brunettiego zaskoczyło, że takie hipotetyczne pytanie padło z ust Marca, człowieka konkretnego, realisty patrzącego trzeźwo na życie. Dziwnie zabrzmiało w jego uszach. Komisarz zastanawiał się, czy kiedykolwiek słyszał, by Marco użył jakiejś złożonej struktury gramatycznej; przywykł raczej do jego prostych zdań oznajmujących.

         - Marco - powiedział - czemu mi po prostu nie zaufasz i nie powiesz, o co chodzi, żebym mógł się zastanowić, jak z tego wybrnąć?

         - Nie w tym rzecz, że ci nie ufam, Guido. Bóg wie, że tak; dlatego właśnie do ciebie przyszedłem. Ale nie chciałbym cię wpakować w jakieś kłopoty, mówiąc ci coś, o czym być może wolałbyś nie wiedzieć. - Spojrzał w kierunku baru i Brunetti pomyślał, że Marco chce zamówić jeszcze po kieliszku wina, ale on tylko się upewniał, czy nikt nie słyszy, o czym mówią. Inni klienci przy barze wydawali się własną rozmową.

         - No dobrze, powiem ci - rzekł Marco. - A ty wtedy zdecydujesz, co z tym dalej zrobić.

         Komisarza uderzyło, jak bardzo swoim zachowaniem, a nawet sposobem mówienia Marco przypomina wielu podejrzanych, których przesłuchiwał w swojej długiej karierze. W pewnym momencie zawsze się poddawali, nie mogąc dłużej oprzeć się pragnieniu, by wyjaśnić, jak to naprawdę jest lub mogło być albo co popchnęło ich do czynu, który popełnili. Czekał.

 

 


Komentarze
Polityka Prywatności