Kto udusił austrowęgierskiego attaché wojskowego? Kwiecień, rok 1871. W dusznej, petersburskiej mgle snują, niemal na siebie wpadając, dyplomaci, żandarmi, seryjny morderca, trunkowy student, bułgarski konspirator, rzekomy pretendent do polskiego tronu, zapijaczony lokaj, włoski marynarz, zazdrosny mąż… Każdy z nich mógł być zabójcą. Tropy mylą się, wikłają, plączą, prowadzą do zagranicznych kancelarii dyplomatycznych i do piwnicy ubogiej praczki, na włoski statek i do kręgów anarchistycznych i karbonarskich, do ministerstwa wojny i do cerkwi Zmartwychwstania Pańskiego, do nędznego szynku „Ameryka” i do tajemniczego Komitetu Słowiańskiego, do jachtklubu i do…
Na poszukiwanie mordercy rusza śledczy Putilin. To policjant, który w życiu nie wystrzelił z pistoletu, a za jedyną broń ma – jak to określa autor – „wiedzę o tym, co w człowieku najważniejsze”.
Iwan Dmitriewicz Putilin (1830 – 1893) to postać autentyczna. Zaczął służbę jako zwykły stójkowy, by na końcu dojść do stopnia tajnego radcy (cywilny odpowiednik generała lejtnanta).
Nota o autorze:
Leonid Abramowicz Józefowicz ur. się 18 XII1 947 r. w Moskwie w rodzinie urzędnika, ale dzieciństwo i młodość spędził w Permie. W r. 1970 ukończył tamtejszy uniwersytet (historię), ma tytuł kandydata (odpowiednik naszego doktora) nauk historycznych. Pracował jako nauczyciel historii w szkole średniej, pisał prace naukowe (monografia o rosyjskim ceremoniale dyplomatycznym w w. XV-XVII, zbiór szkiców historycznych "Najsłynniejsi samozwańcy").
Jako beletrysta debiutował w roku 1977 powieścią "Zaręczyny z wolnością", inne jego powieści (oprócz trylogii o Putilinie) to Jeźdźcy z piasków (na podstawie jednej z licznych legend o baronie Ungernie) i kryminał historyczny Kazaroza (o prowadzonym w 1920 roku śledzwie w sprawie zabójstwa aktorki i śpiewaczki Zinaidy Kazarozy).
Publikuje prozę w miesięcznikach "Znamia" i "Drużba Narodow", recenzje w "Nowyj Mir".
Nakładem naszej oficyny ukażą się niebawem następne części trylogii o Putilinie: Dom schadzek i Książę wiatru. Za tę ostatnią część Józefowicz otrzymał w roku 2001 nagrodę "Nacjonalnyj bestseller".
Fragment tekstu:
III
Przy wezgłowiu książęcego łóżka wisiał duży obraz przedstawiający trzy nagie Włoszki na tle Wezuwiusza. Stały, trzymając w rękach maleńkie dzbanuszki, tak małe, że wody starczyłoby co najwyżej na zaparzenie herbaty. A Włoszki miały zamiar się w tym umyć! To jest właśnie ta zachwalana europejska schludność!
Za obrazem zwisał po ścianie żółty, dopasowany do koloru tapet sznurek od dzwonka. U dołu wyzierał tylko sam jego koniuszek. Ginął w bagietowych zawijasach ramy i z boku był prawie niewidoczny. Striekałowa z zakłopotaniem rozglądała się po sypialni, ale znaleźć go nie umiała.
Iwan Dmitriewicz już wcześniej zrozumiał, że kamerdyner jest niewinny. Po co by miał odciągać księcia od wezgłowia? Niechby sobie dzwonił do woli.
Teraz można było uwolnić od podejrzeń również Striekałowa. „Biedactwo!”, pomyślał Iwan Dmitriewicz.
Tę kobietę wyprawiano stąd przed świtem jak puszczalską dziewczynę, nawet bez śniadania, bo przecież gdyby podawano jej śniadanie do łóżka, wiedziałaby, gdzie jest ten sznurek. Książę wstawał niechętnie i w samej bieliźnie, poziewując, odprowadzał kochankę nie dalej niż do drzwi salonu. Po czym, napiwszy się kawy, wylegiwał się w łóżku, przyglądał się gołym Włoszkom, porównywał ich wdzięki z tymi, które dopiero co miał pod ręką: tu by coś ująć, tam mocniej wygiąć, a ona samotnie szła ulicą, dygocąc na porannym przymrozku, podczas gdy jej własny eks-lokaj z obleśnym uśmieszkiem na pysku patrzył za nią z okna.
— Wie pan — powiedziała Striekałowa — Ludwigowi już za młodu zapowiedziano, że umrze w swoim łóżku. Cyganka mu to wywróżyła. Mordercy nigdy by mu nie dali rady, gdyby nie ta przepowiednia. Przypomniał sobie o niej i to odebrało mu siły.
— Trumny może jeszcze nie zawieziono na kolej. Niech pani jedzie do ambasady i pożegna się — zaproponował Iwan Dmitriewicz.
— Do ambasady? Nigdy!
— Opowiem pani na pocieszenie pewną historię... Zeszłej wiosny moja mamusia wypadła z sani i uderzyła głową o lód. Nie wierzyliśmy, że wyżyje. Ale poprawiła się. Zobaczyła tamten świat i wróciła. I ja pytam ją: „No, jak tam, mamusiu? Straszno umierać?". A ona mi na to: „Ach, jak rozkosznie! Jakby — powiada — każdą moją żyłkę w aksamit zawinięto...”. Może i książę przeżył coś takiego?
Iwan Dmitriewicz w ogóle litował się nad kobietami. Ot tak, zwyczajnie, bez żadnych przyczyn, tylko dlatego, że są kobietami, chociaż zwykle miał ochotę litować się nad maleńkimi, lekkimi, nie takimi jak Striekałowa. Ale teraz to mocne, lite ciało zdawało się bezradne i słabe. Ale ją wzięło!
— Ma pani jakieś dowody przeciw zabójcy księcia? — zapytał.
Striekałowa poruszyła głową przecząco:
— Niestety!
— Noo... — powiedział przeciągle Iwan Dmitriewicz — to o czym mówimy?
— Ale przecież pan jest śledczym! — Patrzyła na niego z jakąś wymuszoną kokieterią, a w głosie jej pobrzmiewały kapryśne nutki, jakby mowa była o jakiejś bagatelnej przysłudze. — Niech pan znajdzie dowody!
— I co dalej?
— Ja z tymi dowodami pójdę do Najjaśniejszego Pana. I obiecuję, że nie wymienię pańskiego nazwiska.
Oskarżyć szefa żandarmów? Szalony pomysł.
— Podobam się panu? — nagle zapytała Striekałowa, żałośnie figlarnym ruchem poprawiając włosy. — Niech pan pomoże mi się zemścić.
— I co wtedy?
— Będę należała do pana.
— Mam żonę — ochrypłym głosem powiedział Iwan Dmitriewicz.
W tym momencie zza drzwi dobiegł przeraźliwy krzyk.
— Przecież to on mnie capnął! — ryczał porucznik. — On! Pański przyjaciel! Putilin!
Iwan Dmitriewicz wpadł do salonu.
— Przyznaj się pan! — rzucił się ku niemu porucznik. — Przecież to pan mnie ugryzł! Czemu pan milczy? Pan czy nie pan?
— A może książę von Arensberg? — spytał Piewców.
— O, tyle! Widzi pan? — porucznik pokazał mu figę. — Z rosyjskiego oficera chcecie kozła ofiarnego zrobić? Austriakom się wysługujecie?
— Posłuchaj pan, poruczniku — pojednawczo powiedział Piewców. — Skryć się przed nami i tak się panu nie uda. Niech pan idzie do batalionu, uspokoi się, przemyśli swoją sytuację. Ja tu zaczekam.
— Diabła się pan doczeka, nie mnie!
— W takim razie to ja przyjdę po pana.
— Ze schodów zrzucę! — obiecał porucznik.
— Przyjdę nie sam... Rukawisznikow!
W drzwiach wyrósł podoficer żandarmów z szablą u boku.
— A ja — krzyknął zapalczywie porucznik — wystawię pluton moich zuchów!
— Nie radzę — powiedział Putilin.
— Aha! — zawołał porucznik, odwracając się do niego i potrząsając ukąszoną dłonią. — To specjalnie mi pan zostawił ten znak? Podlec!
Ze zgrzytem obnażył szablę i dwoma krzyżowymi sztychami przeciął duszne powietrze przed sobą. Potem odrąbał wierzchołek cytrynowego drzewka w donicy.
Iwan Dmitriewicz spokojnie obserwował te wojskowe ćwiczenia.
— Broń się pan! — krzyknął do niego porucznik, groźnie unosząc klingę w górę.
Wyzwany rozłożył ręce.
— Czym?
Czuł się dobrze zabezpieczony własną bezbronnością.
Porucznik obiegł stół, przy którym siedział oniemiały Piewców, z rozpędu przycisnął do ściany Rukawisznikowa, aż ten wydał z siebie słaby pisk, lewą ręką wyrwał mu z pochwy szablę i przez cały salon rzucił swemu przeciwnikowi. Ale Putilin nawet nie myślał jej chwytać. Wbiegł do sypialni, zamknął za sobą drzwi i napotkał pełen wyrzutu wzrok Striekałowej.
— Przecież ma pan rewolwer — przypomniała mu.
Porucznik już trzymał w każdej ręce po szabli. Jedną z nich chciał siłą wmusić swojemu wrogowi, żeby mieć legalne prawo rąbnąć go drugą. Pchnął drzwi, a kiedy odskoczył w tył, zamierzając uderzyć w nie barkiem, Iwan Dmitriewicz uprzedził:
— Ostrożniej! Mam rewolwer.
Piewców, który tymczasem się opamiętał, mrugnął do Rukawisznikowa, we dwóch rzucili się na porucznika, zabrali mu szable i wykręcili ręce do tyłu.
Kiedy niebezpieczeństwo minęło, Iwan Dmitriewicz wyszedł ze swej twierdzy.
— No jak, braciszku? — mrugnął do porucznika. — Widzisz, jak to się za nosy chwyta?
— Podlec!
Tamten charknął ze złością, zbierając ślinę, ale Rukawisznikow zdołał przygiąć mu głowę w dół i plwocina spadła nie na twarz Putilina, ale na czubek jego buta.
— Można go zamknąć w komórce — poradził kamerdyner, który przybiegł, usłyszawszy hałas. — Tam nie ma okien.
W trójkę (Iwan Dmitriewicz w tym nie uczestniczył) powlekli porucznika przez korytarz, ale okazało się, że wepchnąć go do komórki wcale nie jest łatwo.
— Judasze! — ryczał, rozdzierając płuca i czepiając się palcami futryny. — Dokąd mnie zabieracie?
Piewców sapał i nie odpowiadał, rozumiejąc, że dalsza rozmowa na razie nie ma sensu. Trzeba było uzbroić się w cierpliwość.
Putilin tymczasem wrócił do sypialni, gdzie Striekałowa powitała go jak kogoś bliskiego.
— Proszę się nie martwić — pogładziła go pieszczotliwie po ramieniu. — Potem wyśle mu pan wyzwanie na pojedynek. O co chodzi, podejrzewa pan tego oficera?
— Nie. Mamy swoje porachunki.
Iwan Dmitriewicz czuł się trochę niezręcznie, nie wobec porucznika, nie, tamten był sam sobie winien, ale dlatego, że nie była to najodpowiedniejsza chwila na załatwianie osobistych porachunków.
— Położę się. — Striekałowa rzuciła się na poduszki, zupełnie nie krępując się jego obecnością, jakby to, co mu przyrzekła, już się między nimi dokonało. — Potem go pan wyzwie — powiedziała mu. — Żal mi pana. Widziałam, jak trudno było panu powstrzymać się i nie wdać się w ten pojedynek.
— Tak — wymamrotał Iwan Dmitriewicz.
— To znaczy, że życie jest panu potrzebne, żeby zdemaskować zabójcę? Czyż nie mam racji? Proszę podać mi rękę... Ludwig też miał krótkie palce. To są palce prawdziwego mężczyzny. A hrabia ma palce cienkie, długie i żółte jak makaron... Chcę tu zostać sama. Niech pan już idzie, niech pan idzie.
Przeżegnała go z czułością i odwróciła się do ściany.
Ściemniło się. W salonie Iwan Dmitriewicz podkręcił knot lampy, płomyk buchnął jaśniej, zapachniało naftą, na kufrze wilgotną czerwienią błysnęły wokół dziurki od klucza płatki róży. Abażur zachwiał się, jego cień przebiegł po brązowej Ewie, po porcelanowych najadach na parapecie kominka. Wyglądało to, jakby wszystkie razem dygnęły przed wchodzącym do salonu Piewcowem.
— Proszę mi podać rękę — powiedział rotmistrz i zagwizdał wesoło. — Sprawa zakończona!
— Tak pan uważa?
— Skończona, skończona! Patrzcie go, za prostaków nas wziął, chciał nas kupić swoją otwartością. Niby: cały jestem na widoku, jedzcie mnie z masłem... Hohenbriick! Hohenbriick! — przedrzeźniał Piewców porucznika. — Prawdziwy fanatyk! I chyba troszeczkę kopnięty. O co chciał pana oskarżyć, co?
— A może ja go rzeczywiście ukąsiłem?
— Pan? — Piewców roześmiał się. — Teraz można sobie pożartować. Nawiasem — co to za osoba jest w sypialni?
— Kochała księcia...
— Pokaźna kobita! Jak on sobie z taką radził w pościeli?
— Proszę sobie nie pozwalać, panie rotmistrzu! — obruszył się Putilin.
— No dobrze, dobrze. Wie pan co, lepiej umówmy się co do udziału każdego z nas w tej sprawie. Podejrzenia pańskie, dowody moje. Zgoda?
— Już raczej na odwrót.
— Niech będzie. — Piewców zlekceważył to uściślenie, nie wnikając w jego istotę. — Warto by uczcić nasz sukces. U gospodarza znajdzie się, przypuszczam, coś rozgrzewającego. On i w tej dziedzinie był znawcą.
Piewców poszedł do kuchni, po drodze wyjrzał na ulicę, wysłał jednego ze swoich żandarmów z meldunkiem do Szuwałowa i przyniósł napoczętą butelkę jerezu i dwa kieliszki.
— Do stołu proszę, panie naczelniku!
Wprawdzie rano Iwan Dmitriewicz bez wyrzutów sumienia jadł książęcego prosiaczka, ale teraz nie czuł się w prawie pić jerezu pana domu.
— Proszę się nie krępować — zaprosił go Piewców. — Nieboszczyk byłby szczęśliwy, mogąc nas poczęstować z takiej okazji.
Widząc, że jego towarzysz zwleka, wypił wino sam, ale wpierw chwacko stuknął się kieliszkami z własnym odbiciem w lustrze i dodał:
— Po huzarsku!
Iwan Dmitriewicz przypomniał sobie, że oficerowie żandarmerii otrzymują najwyższy w wojsku żołd, wedle stawki ni to huzarskiej, ni to kirasjerskiej, i zaklął w duchu: żeby chociaż było za co! Darmozjady.
— Proszę, niech pan pije — roześmiał się Piewców, nalewając sobie drugi kieliszek. — A może pan myśli, że pański gwardzista się nie przyzna? Że na śledztwie dalej będzie mówił, że to pan go ugryzł? Nie martw się pan, biorę to na siebie. Dla takich ludzi najważniejsze, żeby ich czyn doceniono. Każdy tylko kombinuje, jak zostać męczennikiem. Wystarczy im powiedzieć: ja osobiście wasz zapał szanuję, ale prawo... I po wszystkim. Łakomi są, diabły, na zrozumienie. Tylko trzeba takiemu
dać się wyszumieć. Słyszy pan?
Z komórki dobiegały głuche uderzenia.
— Fanatyk zawsze się przyzna — stwierdził Piewców z pewnością siebie zawodowego łowcy dusz. — Bojew, na przykład, już się przyznał.
Ręka Iwana Dmitriewicza znów powędrowała w kierunku baczka.
— Jak to? Ten Bułgar?
— Ten sam.
— Nie może być!
— Przyznał się, gołąbeczek — potwierdził Piewców.