Luis Sepúlveda - O starym człowieku, co czytał romanse

Antonio José Bolívar, gorliwy czytelnik z trudem zdobywanych romansów, w których szuka mądrości, czyli „zdolności panowania nad wspomnieniami”, spędził pół życia wśród amazońskich Shuarów. Z ich pomocą przetrwał trudne warunki, a także przeżył śmierć żony. Nauczył się polować, chwytać małpy i zabijać anakondy, pozyskiwać jad wężów i czuć się bezpiecznie w dżungli dniem i nocą, poznał rytuały Indian związane z miłością i śmiercią.

Pewnego razu sprzeniewierzył się jednak obyczajom Shuarów, zabijając przeciwnika z broni palnej, nie zaś kurarą z dmuchawki. Zmuszony porzucić siedziby Indian, przeniósł się do niewielkiej osady El Idilio, pozostając kimś z pogranicza dwóch światów: cywilizacji — reprezentowanej przez pazernych poszukiwaczy złota i bezmyślnych, zdobywczych Jankesów — oraz bliskiej mu natury, dżungli, która „wdziera się człowiekowi do środka”, a z którą przyjdzie mu się zmierzyć w całkiem nieoczekiwany sposób...

 

O autorze:

Luis Sepúlveda, znany chilijski pisarz, urodził się w Ovalle w roku 1949. W młodości, zafascynowany lekturą Moby Dicka i legendami o bohaterskich marynarzach, bardzo pragnął zostać podróżnikiem. Marzenie to udało mu się zrealizować - opłynął niemal całą kulę ziemską. Jako zapalony ekolog uczestniczył w wielu wyprawach na pokładzie statku Greenpeace. Podobnie jak jego ziomek i idol literacki, Francisco Coloane, zamiłowanie do podróży zawsze łączył z pasją pisarską. Opublikował dotąd kilkanaście książek, za które otrzymał wiele prestiżowych nagród. Międzynarodowe uznanie przyniosła mu wydana w 1990 roku powieść O starym człowieku, co czyta romanse (wyd. pol. 1997). Jego literacką renomę ugruntowały kolejne książki, m.in. Podróż do świata na końcu świata (Noir sur Blanc 2003), Przegapienia (Noir sur Blanc 2005), Express Patagonia (Noir sur Blanc 2003). Odkąd w 1993 roku Sepúlveda związał się z Tusquets Editores z siedzibą w Barcelonie, stał się jednym z najczęściej tłumaczonych pisarzy hiszpańskojęzycznych na świecie. Chętnie sięga też po inne gatunki literackie, jak reportaż czy opowiadania dla dzieci; wielkim powodzeniem, także wśród dorosłych, cieszyła się pełna uroku Historia o mewie i kocie, który uczył ją latać. Doskonale również czuje się na gruncie czarnego kryminału - czytelników zachwyciły dwie jego mikropowieści, Dziennik sentymentalnego killera i Kajman, publikowane pierwotnie w odcinkach na łamach największych hiszpańskich gazet.

Podróżnik i pisarz, Sepúlveda zawsze był też bardzo zaangażowany politycznie. Należał do chilijskiej Partii Komunistycznej, z której wyrzucony wstąpił do Partii Socjalistycznej; aktywnie popierał rządy prezydenta Salvatora Allende. Po wojskowym zamachu stanu 11 IX 1973 r. był aresztowany i torturowany. Dzięki interwencji Amnesty International karę 28 lat więzienia zamieniono mu na 8 lat wygnania. W 1979 przyłączył się do rewolucji w Nikaragui, jednak mimo jej zwycięstwa musiał emigrować do Europy.

 

 

Fragment książki:

W pewnym momencie grubasowi zsunął się jeden kalosz. Uwolniona stopa była biała i lekka, ale alkad, łapiąc równo-jwaggjjzaraz zanurzył ją w błocie obok dziury, w której kalosz zniknął.

Stary wraz z towarzyszem pomogli mu się wygrzebać.

      Kalosz. Znajdźcie mi kalosz — rozkazał.

    Mówiliśmy, że będą przeszkadzały. Już się go nie znaj­dzie. Niech pan idzie tak jak my, po leżących gałęziach. Na bosaka będzie panu wygodniej i szybciej dojdziemy.

Alkad pochylił się i z wściekłością zaczął rozgrzebywać błoto rękoma. Na próżno. Wyciągał garść ciemnej, kapiącej mazi, a powierzchnia pozostawała niezmącona.

    Na pana miejscu nie robiłbym tego. Kto tam może wie­-dzieć, co za potwory śpią sobie słodko na dnie — zauważył któryś.

    To prawda. Na przykład skorpiony. Zagrzebują się w bło­cie na czas deszczu i nie lubią, jak się im przeszkadza. A są cholernie humorzaste — dodał stary.

Alkad, z klęczek, patrzył na nich z nienawiścią.

    Myślicie, że mnie można wmówić każdą głupotę? Chce­cie mnie przestraszyć tymi bajeczkami dla naiwnej baby?

      Nie, ekscelencjo. Proszę zaczekać.

Stary uciął gałąź, zrobił na końcu rozwidlenie i zagłębił ją kilkakroć w bulgocącym błocie. Potem wyjął, ostrożnie oskro-bał maczetą i na ziemię spadł dorosły skorpion. Mimo war­stwy błota wyraźnie widać było jadowity, uniesiony do góry odwłok.

  Widzi pan? A pan jest calutki słony od potu, co te obrzyd-listwa bardzo lubią.

Alkad nie odpowiedział. Ze wzrokiem utkwionym w skor­piona, który próbował na nowo poszukać spokoju na dnie, wy­ciągnął rewolwer i wpakował w niego wszystkie sześć naboi. Dopiero wtedy ściągnął z nogi drugi but i cisnął go w krzaki.

Kiedy grubas szedł boso, posuwali się nieco sprawniej, ale zawsze tracili czas przy podejściach. Wszyscy wspinali się na górę bez problemu, a potem stali i patrzyli, jak alkad na czwo­rakach wdrapuje się parę metrów, aby za chwilę obsunąć się znowu. — Siedzenie niżej, ekscelencjo. Proszę popatrzeć, jak my wchodzimy. Zanim postawi się stopę, trzeba zrobić duży rozkrok. Pan rozstawia nogi tylko od kolan w dół. Tak to idzie zakonnica, jak zobaczy koguta. Szeroko nogi i naciskać tył­kiem — wołali.

Grubas, z przekrwionymi ze złości oczami, starał się iść tak jak oni, ale jego bezkształtne ciało odmawiało mu raz po raz posłuszeństwa, więc mężczyźni chwytali się za ręce i wciągali go na górę.

Zejścia były szybkie. Alkad zjeżdżał na siedzeniu, na ple­cach albo twarzą w dół. Zawsze był pierwszy na dole, cały w błocie i liściach.

 Po południu nowe, ciężkie chmury zasnuły niebo. Nie mogli ich zobaczyć, ale odgadywali ich istnienie po ciemności, jaka zapanowała dookoła, ograniczając widoczność.

— Nie możemy iść dalej. Nic nie widać — powiedział ałkad.

      To brzmi rozsądnie — przytaknął stary.

      W takim razie tu zostajemy — rozkazał alkad.

     Wy zostańcie. Pójdę poszukać jakiegoś bezpiecznego miejsca. Niedługo wrócę. Palcie, żebym wiedział, gdzie jeste­ście — powiedział stary i oddał jednemu z mężczyzn swoją strzelbę.

Pochłonęła go ciemność, a oni zapalili skręty z twardych li­ści tytoniu, osłaniając je dłońmi przed deszczem.

Nie zabrało mu zbyt wiele czasu odnalezienie płaskiego terenu. Zmierzył go krokami, a ostrzem maczety badał otaczającą go roślinność. Nagle ostrze wydało metaliczny dźwięk i stary odetchnął z ulgą. Wrócił do grupy, kierując się zapachem tyto­niu, i oznajmił, że znalazł odpowiednie miejsce na nocleg.

Gdy dotarli do celu, dwóch mężczyzn zabrało się do ścinania liści dzikich bananów. Wysłali nimi ziemię i zadowoleni usiedli, żeby pociągnąć zasłużony łyk „Frontery".

    Szkoda, że nie możemy zapalić ognia. Czulibyśmy się pewniej przy porządnym ognisku — narzekał alkad.

      Tak jest lepiej — stwierdził jeden z mężczyzn.

Nie podoba mi się to. Nie lubię ciemności. Nawet dzicy czują się bezpieczniej przy ogniu — obstawał przy swoim alkad. — Proszę posłuchać, ekscelencjo, jesteśmy w bezpiecznym miejscu. My nie możemy zobaczyć ocelota, jeśli tu gdzieś jest w pobliżu, ale on też nas nie widzi. Jeżeli zapalimy ognisko, wystawimy się na pokaz, a jego nie zobaczymy, bo ogień nas oślepi. Niech pan będziejspokojny i spróbuje zasnąć. Wszyscy potrzebujemy snu. Aha, i najważniejsze, starajmy się nie roz­mawiać.

Mężczyźni poparli starego i po krótkiej naradzie ustalili ko­lejność wacht. Stary będzie pilnował pierwszy i po wachcie obudzi zmiennika.

Zmęczenie marszem wkrótce dało o sobie znać. Mężczyźni spali skuleni, obejmując ramionami kolana i zakrywając twarze kapeluszami. Ich spokojne oddechy nie zakłócały szumu deszczu.

Antonio Jose Bolivar siedział oparty plecami o drzewo. Od czasu do czasu gładził ostrze maczety, wsłuchując się uważnie w odgłosy dobiegające z dżungli. Powtarzający się dźwięk spadania czegoś ciężkiego do wody wskazywał, że znajdowali się blisko odnogi rzeki albo wezbranego strumienia. W czasie pory deszczowej wzburzona woda zbierała tysiące insektów z gałęzi drzew i ryby miały wyżerkę. Skakały z radości, szczęś­liwe i przejedzone.

Przypomniał sobie, kiedy po raz pierwszy zobaczył w rzece prawdziwą rybę. Było to bardzo dawno temu. Wtedy dopiero zaczynał poznawać dżunglę.

Kiedyś, po całym dniu łowów, poczuł, że jego nadmiernie przepocone_ ciało wydziela kwaśny odór, i zbliżywszy się do strumienia, zamierzał wskoczyć do niego dla ochłody. Traf chciał, że zobaczył to Shuar i zdążył go ostrzec.

      Nie wskakuj. To niebezpieczne.

      Piranie?

Shuar zaprzeczył. Piranie żyją w wodach spokojnych i głę­bokich, nigdy tam, gdzie jest wartki prąd. Są to stworzenia ociężałe i do szybszego ruchu może je skłonić tylko głód albo zapach krwi. Nigdy nie miał problemu z piraniami. Od Shu-arów nauczył się, że wystarczy nasmarować ciało mleczkiem z drzewa kauczukowego, żeby je odstraszyć. Skóra wtedy swę­dzi, pali, wygląda, jakby za chwilę miały pojawić się bąble, ale

to przykre uczucie znika z chwilą kontaktu z chłodną wodą, a piranie, czując zapach kauczuku, natychmiast znikają.

    Gorzej niż piranie — powiedział Shuar i wskazał ręką powierzchnię wody. Przesuwała się po niej szybko ciemna plama ponad metrowej długości.

    Co to?

    Bagre guacamayo.

Była to ogromna ryba. W późniejszym czasie złapał parę sztuk, które dochodziły do dwóch metrów i ważyły ponad sześćdziesiąt kilo. Dowiedział się też, że są to ryby bynajmniej nie drapieżne, za to śmiertelnie przyjacielskie.

Widząc w wodzie człowieka, podpływały, żeby się z nim pobawić, i poklepywały go ogonem z takim zapałem, że zwy­czajnie przetrącały mu kark.

 


Komentarze
Polityka Prywatności