Instytut Giulianiego. Rozmowy umarłych

Czytelnika Vittoza pochłoną wszechświat, intrygi i zagadki (…) Mityczna i filozoficzna powieść (…) pełna postaci nieprawdopodobnych, zebranych w widmowym domu w Wogezach, sprawia jednak, że przywiązujemy się do jej bohaterów tak samo, jak do tych, których wykreowali powieściopisarze „realistyczni”. Francois Taillandier, Le Figaro

  

Od tej książki nie można się oderwać aż do ostatniej strony (…) Wewnętrzna intymna archeologia. Realizm magiczny. Rozszyfrowane sny. Na dalszy ciąg czeka się z niecierpliwością.

Xavier Houssin, Point de Vue

 

Czy to jest książka smutna i mroczna? Bynajmniej! Piękny klasyczny, poetycki styl zdobią rozkoszne paradoksy (odkryjcie sami, dlaczego piękna Amalia nazywa się „owdowiałą panną”), humor i radosny ton ogłuszają, magia i fantastyka ukrywają prawdziwą głębię, która skłania do refleksji”.

Gilberte Guela, „Page des Libraires”.

 

Ujmująca, pełna humoru, fantastyczna, nigdy zbyt „gadatliwa” powieść Michela Vittoza ożywia nurt „realizmu magicznego”, tak rzadki w literaturze francuskiej.

Jean-Maurice de Montremy, "Livres Hebdo"

 

Wątły stary ogrodnik zafascynowany przez liczby, kucharka o obfitych kształtach, młoda wdowa pełna namiętnej zmysłowości, inżynier linii Maginota, dzieciak, który każe się nazywać Grubym Joe, by bardziej przypominać chicagowskiego gangstera, kościsty gruźlik, profesor ukrywający się na strychu, twórca instytutu, który nosi jego imię – to główni mieszkańcy Instytutu Giulianiego, renomowanego pensjonatu dla nieuleczalnie chorych. Ich losy krzyżują się ze sobą w zaskakujący sposób – nie tylko w teraźniejszości, ale też i w przeszłości czy w przyszłości.

 

Akcja powieści rozpoczyna się we Włoszech na początku wieku, a potem prowadzi czytelnika przez czasy Mussoliniego aż do początków II wojny światowej. Instytut Giulianiego jest opowieścią rozpisaną na wiele głosów, rozmową umarłych, na co wskazuje tytuł, opowiadaną kilkanaście lat po zamknięciu pensjonatu. Dzieło jednocześnie epickie, poetyckie, tragiczne, hultajskie, metafizyczne, historyczne, polityczne i fantastyczne…

 

Fabułą i całą konstrukcją powieści rządzi liczba 7 (7 bohaterów, planowany cykl powieściowy, którego Instytut Giulianiego jest pierwszą częścią, ma się składać z 7 powieści itd.) Płaszczyznę porównawczą dla powieści Vittoza stanowić mogą dzieła Celine`a, Prousta, Joyce`a (traktowanie czasu, rola wspomnień, pamięci), Eco, Pereca (matematyczne inklinacje, upodobanie do liczb), czy zwłaszcza Czarodziejska góra Tomasza Manna (szpital w górach, bliskość śmierci, motyw inicjacji, zagrożenie wojną). Pełna humoru, zaskakująca paradoksami, mieszająca to, co realne z wyobrażonym, powieść Vittoza mieści się w nurcie realizmu magicznego i wskrzesza zapomnianą tradycję cyklów powieściowych.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 O liczbach i literaturze.

 

Michel Vittoz (ur. 1946 r.) – francuski dramaturg, tłumacz literatury obcej, pisarz.

W dzieciństwie marzył, by zostać dżokejem – gdy ma 22 lata, jego kariera jeździecka dobiega jednak końca. Zaczyna studiować medycynę. Jako lekarz w klinice w Dakarze na odwrocie starych arkuszy z zapisami pomiarów temperatury pacjentów utrwala swe pierwsze próby literackie. Następne marzenie wiąże się z rybackim żaglowcem, którym chciałby przemierzyć Atlantyk. Poważny wypadek samochodowy kładzie kres temu marzeniu i rozpoczyna okres dość długotrwałej nerwicy. W owych czasach ta choroba może nawet wydawać się szlachetną. Nagłe zainteresowanie lingwistyką i literaturą prowadzi go na wydział humanistyczny w Nanterre. Czyta bez umiaru: Kafka, Joyce, Dos Passos, Faulkner  mieszają się w tych lekturach z Mauricem Leblanc, Grahamem Greenem i Raymondem Chandlerem; Freud, Lacan i Althusser z de Saussurem czy Chomskym. Zostaje zastępcą dyrektora biblioteki naukowej. Wkrótce odkrywa teatr. W Theatre du Miroir Daniela Mesguicha jest człowiekiem „od wszystkiego”. W 1974 r. stanie się dramaturgiem. Rozpoczyna współpracę z operami w Paryżu, Brukseli, Lyonie i Paryżu, a także ze strasburskim Teatrem Narodowym. Obok pracy reżyserskiej rozpoczyna działalność przekładową: tłumaczy Szekspira, Strindberga i Ibsena. W 1990 r. Edypem w Panamie (Oedipe a Paname) debiutuje jako powieściopisarz. W 2002 r. wydaje kolejną powieść, Śmiech urzędnika (Le rire de l’employe). Instytut Giulianiego to początek siedmiotomowego cyklu pt. Rozmowy umarłych. Prace nad tym projektem rozpoczął już w latach 70-tych. Jednakże z utworu pierwotnie zatytułowanego Sztuka fugi (L’art de la Fugue) zachował się jedynie pomysł konstrukcji i pierwsze zdanie. Ostatnio odkrył nową pasję: tworzenie stron internetowych.

 

Rozmowa z Michelem Vittozem, człowiekiem z pasją.

 

W Instytucie Giulianiego wszystko zdeterminowane jest liczbami. Podobnie jak Georges Perec wprowadza Pan w tkankę literacką gry matematyczne. Skąd ta tendencja do matematyzacji literatury? Czy to jakaś pozostałość po szkolnej sympatii do matematyki?

 

Owszem, jako uczeń lubiłem matematykę. Była to zresztą sympatia dość szczególnego typu: traktowałem ten przedmiot traktowałem jako rodzaj gry zaproponowanej mi przez dorosłych. Poszukiwanie rozwiązania matematycznego problemu było moim ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu. Cała reszta mnie nudziła. Najciekawsze jest jednak to, że moje dociekania i wyliczenia były niepotrzebnie skomplikowane. Rozwiązanie znajdowałem zawsze, ale rzadko wybierałem doń najprostszą drogę: kluczyłem na ogół jakimiś okrężnymi ścieżkami, podczas gdy pozostali uczniowie docierali do niego szybciej ode mnie, posiłkując się metodami prostszymi i bardziej bezpośrednimi. Byłem jednocześnie oczarowany prostotą i pięknem ich rozumowań, a zarazem bogatą złożonością ścieżek, którymi dochodziłem do tego samego wyniku.

 

Moją fascynację liczbową, której Instytut Giulianiego jest istotnie świadectwem, przypisałbym pewnemu epizodowi, który przydarzył mi się tuż przed maturą. Odkryłem wówczas geometrię analityczną, czyli możliwość przemiany dowolnej figury w równanie. Od tej pory rozwiązywałem każdy problem, poddając go równaniu, rozłożeniu do na sekwencję znaków i ekwiwalencji, które potrafiłem opanować i pojąć. Opowiedzieć świat –  a zatem i naszą jego niewiedzę, w tym także lęki, które on wywołuje –  posługując się ciągiem znaków i równoważności, jest czymś właśnie zbliżonym do tej praktyki. W mojej powieści to właśnie Eliemu powierzam owo zadanie. Usiłowania Eliego prowadzą jednak do zasadniczego paradoksu: traktując liczby (są one tu tylko przykładem, równie dobrze możemy wziąć pod uwagę znaki językowe) jako środek reprezentacji świata, szybko można dostrzec, że ten instrument jest światem samym w sobie, a jego logiczne otchłanie są równie głębokie i w gruncie rzeczy nie do przezwyciężenia, jak te, które należą do przedstawianego świata. Przychodzi mi w tej chwili na myśl teoremat Goedla, zgodnie z którym autonomiczny system logiczny, tak jak np. ten ukazany w Principia Mathematica, nie jest w stanie wymknąć się regule stwierdzającej, że prawdziwa asercja w obrębie owego systemu nie jest do udowodnienia. Fakt, że w matematyce są prawdy, których się nie udowadnia, powinien nas inspirować do skromności w naszym orzekaniu o świecie realnym.

 

Dlaczego to właśnie siódemka jest liczbą przez Pana uprzywilejowaną?

 

Cóż, mamy siedem dni tygodnia, siedem planet, siedem stopni perfekcji, siedem płatków róży, siedem rzadkich gazów, siedem otworów w głowie człowieka etc. Budda wymierzył wszechświat na podstawie siedmiu kroków, które uczynił w czterech kierunkach. Siódemka wskazuje kierunek zmiany po ukończonym cyklu. Jest to liczba wypełnienia w czasporzestrzeni etc., etc. Można by wiele mówić o symbolice tej liczby, ale wystarczy choćby sięgnąć po encyklopedie, słowniki symboli czy traktaty numerologiczne.

 

Tak naprawdę popularność siódemki ma charakter wybitnie romantyczny, i to jest z całą pewnością główny powód, który skłonił mnie do uczynienia tej liczby elementem strukturującym moją powieść. Dorzuciłbym do tego jeszcze jedno: moje zaskoczenie faktem, że siedmiokąt jest najmniejszym regularnym wielokątem, który nie daje się wytyczyć za pomocą linijki i cyrkla. Siedem równych kątów jak na jedną figurę to chyba niedużo, a jednak wymykają się one narzędziom, za pomocą których buduje się przecież figury znacznie bardziej złożone! Siódemka jawiła mi się zatem jako coś w rodzaju progu (progu bardzo konkretnego i bliskiego), z którego przekroczeniem zaczynało się coś, co nazwałbym „złożonością nieredukowalną”. Gdy tylko w moim umyśle pojawiła się idea całości powieści, zacząłem poszukiwać minimalnej liczby postaci, która pozwoliłaby mi opowiedzieć świat. Ten świat chciałem przetkać wątkiem wspomnianej nieredukowalnej złożoności. I wtedy właśnie przyszła mi na myśl liczba siedem.

 

Siódemka odgrywa znaczącą rolę w koncepcji filozoficznej wspomnianego przez Pana starego ogrodnika. Na czym polega kod Eliego?

 

Kod, który Eli odkrywa w starym manuskrypcie De Magia Mathematica Giordano Bruno jest oczywiście wymysłem pisarskim. Upraszczając nieco rzecz, można powiedzieć, że jest on tym rodzajem zagadki i tajemnicy, który spotykamy w popularnych powieściach dziewiętnastowiecznych. Można także, szukając definicji bardziej rygorystycznej i ścisłej, powiedzieć, że jest to „system znaków”. Gdyby zapytała mnie Pani o moją definicję powieści, powiedziałbym właśnie, że nie jest na niczym innym jak zagadkowym systemem znaków. Kod Eliego w tym ujęciu byłby rodzajem powieści w pigułce, skondensowanej, sprowadzonej do jednej formuły, podczas gdy powieść stanowi narracyjne rozwinięcie owej formuły.

 

Ogrodnik to postać bardzo symboliczna, narzucająca skojarzenia ze stworzeniem świata, czy nawet wszechświata, i władzą nad nim. Stary ogrodnik Eli (starość to atrybut Boga), dzięki swojej koncepcji historiozoficznej, zdaje się trzymać w swym ręku klucze do zrozumienia zagadki świata, przeznaczeń ludzi. Jest nosicielem metafizycznego, filozoficznego sensu książki. Zgadza się Pan z taką interpretacją?

 

Tak, Eli jest właśnie taką figurą, jaką Pani opisuje. Zawiadowcą świata, ale – co jest bardzo ważne dla mnie – nie dysponuje on absolutnie żadnymi kluczami rzeczywistymi. Jego funkcja, co – jak sądzę – nie jest pozbawione pewnego humoru, polega na poszukiwaniu i odnajdywaniu kluczy, które –  jak się później okazuje – nie otwierają żadnych drzwi, bądź też drzwi, które mogą otworzyć, są już od dawna otwarte. W Instytucie Giulianiego miejsce prawdy Eliego znajduje się w ciągniętej przez osła kariolce, która uwozi naszego bohatera daleko od Padwy. W tym momencie, Eli zbliża się ostatecznie ku metafizycznemu postumentowi: uświadamia sobie, że należy do historii.Ale czy historia, do której przynależności poczuwa się Eli, jest czystą fikcją? A raczej: czy ta fikcja, przyjmując taką czy inną formę, jest przejawem rzeczywistości?

 

Czy ogród-świat, przedstawiony w Pana książce to ogród angielski czy francuski? Z jednej strony bowiem wszystkim rządzi liczba – to znak uporządkowania. Z drugiej – losy bohaterów książki podlegają logice szaleństwa, przypadku, który sprawia, że świat zdaje się być domeną chaosu. Czy nie ma w tym sprzeczności?

 

Nie do końca zgodziłbym się z tym rozróżnieniem. Podczas gdy ogród francuski rzeczywiście porządkuje naturę geometrycznie (a zatem rządzą nim liczby), ogród angielski wcale nie wydaje mi się domeną chaosu i nieporządku. Wręcz przeciwnie, dla mnie jest on rekonstytucją wyidealizowanego porządku przyrody, natury w jej pierowotnym stanie. Nie jest to z całą pewnością porządek oparty na zasadzie symetrii, czyli taki, z jakim mamy do czynienia w przypadku ogrodu francuskiego. Faktycznie, porządek i układ są tu słabo odczuwalne, ale przypadek jest pod pełną kontrolą. Oczywiście wszyscy wolelibyśmy, by świat przypominał bardziej ogród francuski – by był bardziej uporządkowany i przewidywalny. Nie jesteśmy jednak w stanie zapobiec temu, że w samym sercu bukszpanowego żywopłotu, przycinanego zgodnie z zasadą złotej liczby, przypadek zadecyduje o nieprzewidzianym spotkaniu grudki ziemi i ostrza noża. Przypadek, którego konsekwencji nikt na świecie (nawet bóg) nie jest w stanie przewidzieć, ponieważ owo spotkanie nie jest założone w dostrzegalnym lub nawet niedostrzegalnym porządku ogrodu. Co chcę powiedzieć, sięgając po ten przykład? To, że jedynie pisarz może w sposób wiarygodny opowiedzieć ciąg dalszy tego spotkania oraz jego ewentualne konsekwencje w porządku ogrodu. Czy bruzda ziemi zostanie przecięta na pół? Jaki wpływ będzie to miało na życie mrówki? A może okaże się, że nóż nosi ślady arszeniku?

 

Podobno pomysł książki naszedł Pana przypadkiem –  trzydzieści pięć lat temu, w latach 70-tych (ach, ta siódemka!) w trakcie niedzielnej (i znowuż: siódmy dzień tygodnia!) podróży pociągiem…

 

Podróżowałem wtedy podmiejską kolejką – tą samą, którą zwykle udawałem się do pracy. W dniu codziennym pociąg był zawsze zatłoczony. Stłoczone, ściśnięte ciała podróżujących wyczekiwały biernie i z rezygnacją otwarcia drzwi na stacji. Szare twarze i spłoszone spojrzenia podróżnych mówiły niewiele. Za to w niedzielę, tuż przed południem, siedząc w tym samej kolejce podmiejskiej miałem wrażenie, że odkrywam zupełnie nowy świat. Prawie połowa ławek świeciła pustkami. Parę miejsc zajmowała jakaś rodzina, tu i ówdzie rozsiadły się dwie czy trzy pary i jeszcze kilku samotnych pasażerów, nieco dalej jeszcze inna rodzina i mała grupka znajomych. Jedni czytali dzienniki, inni pogrążyli się w rozmowach. Dwójka dzieci bawiła się, biegając bez ustanku między rzędami siedzeń. Ten spokój był wręcz nierzeczywisty. Szmer rozmów, od czasu do czasu rzucone półgłosem słowa, dobiegające mnie w przerwach między metalicznymi zgrzytami wagonów i głuchymi wstrząsami, których rytm wyznaczały skandowania kół na złączach szyn – wszystko to współtworzyło dziwną, ale pełną spokoju i dziwnie uspokajającą muzykę. Nie było dźwięku, nawet tego wydawanego przez maszynę, który nie wydawałby mi się ludzki, przede wszystkim ludzki. Zero przyrody, żadnych śpiewających ptaków: po prostu muzyka XX wieku, pozbawiona jakichkolwiek związków z naturą… i zero nostalgii w tej muzyce. Wtedy właśnie, sam nie wiem dlaczego, pomyślałem sobie: „rozmowy umarłych”, i kiedykolwiek wspominam tę melodię, tymi właśnie słowami ją określam. Te słowa tworzą również podtytuł mojego cyklu powieściowego, który będzie się składać z siedmiu powieści.

 

Ukończenie pierwszej z nich (2001) zajęło Panu ponad trzydzieści lat. Jak wyglądają prace nad następnymi?

 

Obecnie kończę drugi tom cyklu, którego tytuł brzmi „Wyjście”. Relacjonuje on odyseję Anny i chorych z instytutu po drogach Francji podczas ostatnich dni kampanii niemieckiej w 1940 r. Myślę, że powieść ta pojawi się w przyszłym roku. Następny tom będzie nosił tytuł „Liczba” i w sposób szczególny skupi się na „numeralizacji” ludzkości od czasu pojawienia się maszyny Turiga i środków masowej zagłady.

 

Zasada cyklu jest prosta: jest siedmiu bohaterow. W obrębie jednego tomu historia jednej postaci opowiadana jest na przestrzeni 7 rozdziałów, które są jej szczególnie poświęcone.W efekcie każdy tom składa się z 49 rozdziałów. W każdej powieści ginie jeden z bohaterów. Przypomina to co nieco Les dix petits negres Agaty Christie, jednakże postać ta nadal jest obecna w dalszych tomach i nadal –  choć już umarła –  opisywana jest w 7 rozdziałach. W drugiej powieści jest 6 żywych i 1 zmarły, w trzeciej – 5 żywych i 2 zmarłych itd. aż do 7 odcinka serii, w którym narrator umiera już na samym początku, wskutek czego ten odcinek jest już rzeczywiście prawdziwą rozmową umarłych –  wszystkie postaci, także narrator, nie należą już do świata żywych.

 

Instytut Giulianiego jest książką napisaną nieco na przekór dzisiejszej modzie literackiej. Ambitna, poetycka do gruntu, pełna subtelnych, ale i niełatwych symboli powieść, która wskrzesza formę sagi, powieści-rzeki, zaprzeczając przez to modnej tezie o kryzysie wielkich narracji – czy to jest  powieść na dzisiaj? Czy dzisiejszy czytelnik jest gotowy na spotkanie z taką literaturą?

 

Przyznam, że nie bardzo znam się na modach literackich i wcale też nie wierzę w śmierć wielkich narracji, zwłaszcza że – moim zdaniem – podział na wielkie nie wierzyłem i nie uwierzę w point final. W literaturze mamy dostęp tylko do fragmentów. Ważne jest tylko to, by wiedzieć jak zestawiać te fragmenty. Nie budzi żadnej wątpliwości fakt, że narracja filmowa w sposób niebywały zredukowała rozmiar tego, co zwykło się określać mianem „jednostki narracyjnej” fragmentu, a my straciliśmy nawyk i zamiłowanie do „rytmów szerokich i wolnych”, lecz nadal nikt i nic nie ogranicza liczby fragmentów: proszę spojrzeć choćby na sukces Harry’ego Pottera (tak w zasadzie jest to po prostu ozywienie starej formy felietonu), który jest niekończącą się narracją.

Jestem przekonany, że powieść felietonowa stanowi formę, której środków artystycznych jeszcze nie wykorzystaliśmy w pełni. I to właśnie, w sposób dość szczególny, staram się zrealizować.

 

Nie dowiedziałam się, czy czytelnik gotowy jest na spotkanie z taką literaturą. Oceńcie to Państwo sami. W księgarniach książka Michela Vittoza pojawi się 5 października. Czy jest równie wytrawna jak francuskie wino?

 

 

 


Komentarze
Polityka Prywatności