Niemiecki bestseller w polskich księgarniach 21 września 2005

Pan Lehmann Svena Regenera błyskawicznie stał się bestsellerem na rynku niemieckim. Szybko potem posypały się tłumaczenia na obce języki (chiński, chorwacki, holenderski, koreański, norweski, rosyjski, angielski, włoski, polski); na kanwie książki powstał też film (Herr Lehmann, tyt. ang. Berlin Blues, 2003, reż. Leander Haussmann). Autor jest tekściarzem i frontmanem kultowej w Niemczech grupy Element of Crime, grającej romantyczny rock. Jego sylwetka, popularność i profil twórczości mogą być porównywane z Maćkiem Maleńczukiem czy Marcinem Świetlickim.

Ma na imię Frank ale wszyscy znajomi uparli się, by z powodu jego „dorosłych”, trzydziestych urodzin nazywać go przekornie i nieco złośliwie „Panem Lehmannem”. To go irytuje, tym bardziej, że nie do końca potrafi pogodzić się ze swą dorosłością. Od lat pracuje jako barman w knajpie. Nocna praca, którą najczęściej przypłaca porannym kacem, nie przeczy jednak życiowym ambicjom Franka Lehmanna. W zasadzie bowiem ten niemiecki Obłomow ich nie posiada. Co innego rodzice: przed nimi musi udawać menedżera restauracji.

 

Swobodny, beztroski tryb życia pana Lehmanna niczym nie różni się od tego, który prowadzi reszta mieszkańców dzielnicy, w której mieszka. To Kreuzberg roku 1989, legendarna dzielnica Zachodniego Berlina. Tu znajdują swe schronienie rozmaite „niebieskie ptaki”: homoseksualiści, anarchiści, narkomani, dezerterzy z wojska, przemytnicy dewiz… To niemiecki Montmartre, siedlisko niedocenionych artystów, politycznych dysydentów, a także ludzi, dla których polityka to bardzo odległa galaktyka. Gardzą pieniędzmi i karierą. Ten lifestyle bardzo przystaje do niezliczonej liczby okolicznych kafejek, pubów i knajp…

 

Czy zmieni to upadek muru berlińskiego, przedstawiony w finale powieści? I czy alternatywa, przed jaką stanie Frank Lehmann: wyjazd na Bali lub do Polski, stanie się także wyborem pozostałych kreuzbergczyków?

 

Świetna, zwariowana zabawa, totalne szaleństwo.

Der Spiegel

 

 

Sven Regener, muzyk i pisarz

opowiada o sobie, Berlinie i o książce,

którą przeczytało ponad milion osób.

O swojej debiutanckiej powieści „Pan Lehmann”.

 

Urodzony w 1961 r. w Bremen, Sven Regener związał swoje życie i twórczość z Berlinem. Niegdyś członek komunistycznego związku zachodnioniemieckiego (od dawna dystansuje się od tej przeszłości, jak zresztą od polityki w ogóle), dziś jako tekściarz rockowej grupy „Element of Crime” uchodzi za jednego z najważniejszych pop-poetów niemieckiego obszaru językowego. Można powiedzieć, że to taki niemiecki Marcin Świetlicki czy Maciek Maleńczuk.

 

W 2001 r. powieścią Pan Lehmann zadebiutował jako pisarz. Na jej pomysł wpadł jednak znacznie wcześniej: w 1991 r. Napisał pierwszy rozdział, który natychmiast zakupiło niemieckie wydawnictwo Eichborn. Przetłumaczony na 9 języków Pan Lehmann sprzedał się w nakładzie 1 mln egzemplarzy. Wielki bestseller stał się szybko wielkim hitem kinowym. W 2003 r. niemiecki reżyser Leander Haussman zekranizował tę powieść. W rok później Sven Regener jako autor scenariusza filmowego otrzymał Niemiecką Nagrodę Filmową.

 

Wywiad:

 

Ulubiony muzyk:

Otis Reading

 

Ulubieni pisarze:

Truman Capote, Joseph Roth, John le Carre, Dashiell Hammett

 

To w końcu jak to jest: „Czy człowiekowi, gdy wypije kilka piw, czas płynie szybciej czy wolniej?”

Trudno powiedzieć – stale to testuję… Chyba jedno i drugie.

 

…a jakie pytania stawiałeś sobie, gdy upadał mur berliński?

Żadnych. To mnie po prostu przygniotło. Oniemiałem.

 

Czy Franka można uznać za  symbol generacji, do której przynależy?

Raczej nie. Mam problem z definicją tego pokolenia. Podobnie zresztą jak z każdą inną identyfikacją grupową. Nie, naprawdę nie sądzę – to sympatyczny i ciekawy typ, którego bardzo lubię, mimo że jest nieco szurnięty, ale nie uznałbym go za generacyjny symbol.

 

Katzenjammer po Twojej trzydziestce  - było coś takiego?

Mam urodziny 1. stycznia. Wtedy każdy ma kaca, tym bardziej ja. Ale nie pamiętam mojej trzydziestki. Nigdy nie miałem problemów z dziesiątkami. Doły miewam zwykle przy piątkach. Dobrze pamiętam te, które miałem kończąc 25 czy 35 lat. Totalna depresja! Mówiłem sobie: O Boże! mam 25 lat, wkrótce będę miał 30!? A potem: O Boże! skończyłem 35 lat, czterdziecha na karku!? Trzydziestka nie była zatem problemem. Przepracowałem to.

 

Czy zdarzało Ci się pisać Pana Lehmanna, siedząc przy kawiarnianym stoliku na Kreuzbergu?

Mieszkałem wtedy w Hamburgu. Do Berlina przeniosłem się tuż przed ukończeniem książki. Zawsze jednak piszę w domu. Nigdy nawet nie probowałem pisać w pubie. Jest tyle innych rzeczy, które można w nim robić. Puby są do picia piwa, do pracy jest dom - tak bym to ujął. Chociaż dom też jest dobrym miejscem, by się napić..

 

A czy dzisiejszy Kreuzberg bardzo się różni od tego z czasów opisywanych w powieści?

Zdecydowanie tak. Nagle miasto stało się dużo większe, jednakże nie wszyscy młodzi ludzie, którzy pojawiali się w Berlinie chcieli zwiedzać Kreuzberg. Bardziej interesował ich Mitte i Prenzlauer Berg. W ten sposób Kreuzberg nieco się zestarzał. A może to tylko ja mam takie wrażenie? Nie mieszkam już w tej dzielnicy więc mówię z pozycji obcego. Jednego jestem jednak pewny –  Kreuzberg nie jest już ten sam, co przed laty.

 

Jak doszło do tego, że Leander Haussman sfilmował Twoją powieść?

Haussman jest moim starym znajomym. Od początku zapalił się do filmu. A że jemu i jego producentowi właśnie jakiś inny plan filmowy spalił na panewce, tym bardziej potrzebowali nowego pomysłu na film. Reszta poszła jak po maśle.

 

Po dwóch latach od wydania Pana Lehmanna w powieści Neue Wahr Sued ukazałeś  Franka Lehmanna młodszego o 9 lat. Czy planujesz napisanie części trzeciej, ukazującej losy bohatera dzisiaj, 16 lat po zburzeniu berlińskiego?Zbliżałby się dziś do pięćdziesiątki…

Neue Wahr Sued pokazuje tylko fragment „przedhistorii” mojego bohatera. To jest ta część jego biografii, kiedy mieszka jeszcze w Bremie ale decyduje się porzucić to miasto i przenieść do Berlina. Cały Lehmann jest zaplanowany rzeczywiście jako trylogia, tyle że trzecia książka będzie tak naprawdę drugą. To znaczy będzie ogniwem pośrednim między Neue Wahr Sued i Panem Lehmannem. W 1980 r. Frank Lehmann przyjeżdża do Berlina, szukając brata i nowego środowiska dla siebie. To będzie ciemna książka. Ciemna i gorzka. Ale zarazem też zabawna i dająca nadzieję. Tak ją sobie wyobrażam.

 

Polska jest trzecim po Chinach i Korei klientem niemieckich wydawnictw. Wydaje się więc u nas dość sporo tytułów niemieckich, wielu polskich czytelników podziela jednak standardową opinię, że literatura niemiecka jest sztywna, zimna, bez polotu. Myślę, że jednym ze źródeł sukcesu Twojej  książki jest właśnie to, że złamałeś tę regułę. Czy Twoim  zdaniem  współczesna literatura niemiecka cierpi rzeczywiście na brak humoru?

Hmm… Niektórzy z nas lubią się zdrowo pośmiać, a niektórzy nie. Tak jest zresztą wszędzie. W zasadzie wciąż jeszcze w Niemczech, zwłaszcza w kręgach recenzenkich czy naukowych, pokutuje przesąd, że zabawa, śmiech i rozrywka jest czym, co trocęe śmierdzi w literaturze. Ale są i tacy, którzy myślą inaczej.

 

Wiem, że przygotowujesz się właśnie do promocji najnowszej płyty „Element of Crime”.  To zespół rockowy. Czy rock jest dla ciebie tylko muzyką czy także czymś więcej? Stylem życia etc? Rock is dead, mówią niektórzy – jestem pewna, ze się z tym nie zgadzasz…

No tak, rock’n’roll to połowa mojego życia. Jeśli jest martwy, to ja też. A to pech!

 

Rozmawiała Marta Bartosik, Wydawnictwo Literackie

 

Rozdział pierwszy książki:

 

1. Pies

Na nocnym bezchmurnym niebie, gdzieś w od­dali, nad Berlinem Wschodnim zamajaczył poblask. Frank Lehmann, od niedawna nazywany już tylko pa­nem Lehmannem, od kiedy rozniosło się, że niedługo skończy trzydziestkę, szedł do domu przez Lausitzer Platz. Był zmęczony i otępiały, wracał z pracy w „Ein­fall”, knajpie przy Wiener Strasse. Zrobiło się późno. To nie był dobry wieczór, podsumował pan Lehmann, wkraczając na plac od zachodu, z Erwinem wcale się fajnie nie pracuje, Erwin to kretyn, wszyscy właścicie­le knajp to kretyni — myślał, przechodząc obok wiel­kiego kościoła górującego nad pozostałymi budyn­kami. Nie powinienem pić wódki, Erwin, Erwin, nie powinienem był pić — jego wzrok plątał się w okach wysokiej siatki otaczającej boisko do piłki nożnej.

Szedł niespiesznie, nogi miał ciężkie od pracy i al­koholu. Picie wódki nie było dobrym pomysłem, te­quila i fernet, jutro rano będę miał kaca — rozważał pan Lehmann — praca i wódka nie pasują do siebie, wszystko, co jest mocniejsze od piwa, jest złe, a taki typ jak Erwin, zwłaszcza taki, nie powinien nakłaniać swoich pracowników do picia. I jeszcze mu się wyda­je, że jest taki hojny, a przecież robi to tylko po to, żeby samemu mieć pretekst do chlania. Chociaż nie można obarczać całą odpowiedzialnością Erwina, ostatecz­nie zawsze sam jesteś sobie winien, jak pijesz.

Człowiek jest istotą obdarzoną wolną wolą — pan Lehmann zbliżał się teraz do przeciwległej strony Lausitzer Platz — i sam musi wiedzieć, co mu wol­no, a czego nie, a to, że Erwin jest kretynem i prze­konuje cię do picia, wcale jeszcze nie oznacza, że jest winny. Myślał też jednak z satysfakcją o zwiniętej bu­telce whisky, tkwiącej w wielkiej wewnętrznej kiesze­ni jego długiego płaszcza, który w gruncie rzeczy był o wiele za ciepły na wrześniowy dzień. On sam z niej wprawdzie nie skorzysta, z zasady już od dawna nie pije mocnych alkoholi — ale Erwina należało znowu ukarać; od biedy podaruje tę butelkę swojemu naj­lepszemu przyjacielowi Karlowi.

I wtedy zobaczył psa. Pan Lehmann, jak od nie­dawna był nazywany — chociaż ci, którzy tak na niego mówili, wcale nie byli wiele od niego młod­si albo, na przykład jego najlepszy przyjaciel Karl i Erwin, byli nawet starsi — nie znał się wprawdzie na psich rasach, ale nawet przy maksimum dobrej woli nie mógł sobie wyobrazić, że coś takiego moż­na by wyhodować z rozmysłem. Pies miał wielką gło­wę o mocnych, ociekających śliną szczękach i dwo­je ogromnych kłapciatych uszu, zwisających jak dwa zwiędłe liście sałaty. Jego korpus był tłusty, a grzbiet tak szeroki, że można by na nim postawić butelkę whisky; nieproporcjonalnie cienkie nogi wystawa­ły z tułowia jak dwa złamane ołówki. Pan Lehmann, który wcale nie uważał za szczególnie śmieszne tego, że go tak nazywano, nigdy w życiu nie widział tak brzydkiego psa. Oniemiał i przystanął. Nie miał za­ufania do psów. A ten na niego warczał.

Tylko żadnego fałszywego ruchu, pomyślał, nie wi­dząc jednak większego powodu do zdenerwowania z racji tej głupiej psiej zaczepki. Zawsze trzeba pa­trzeć w oczy, wtedy się przestraszy — przypomniał sobie i skupił wzrok na dwóch czarnych gładkich dziurach w czaszce swojego przeciwnika. Pies podno­sił i opuszczał wargi w rytm warczenia i odwzajem­nił spojrzenie. Dzieliły ich jakieś trzy kroki; pies się nie ruszał, pan Lehmann też nie. Nie odwracać wzro­ku — powtarzał w myślach, odsuwając się na bok — nie dać nic po sobie poznać, po prostu go ominąć. Pies warknął głośniej, złowrogo, denerwująco. Tylko nie dać nic po sobie poznać, zwierzę wyczuje strach i go wykorzysta; jeszcze jeden mały krok, nie spuszczać go z oczu, jeszcze jeden mały krok, a później jeszcze jeden, tak, potem od razu prosto. Ale pies też zrobił krok w bok, więc znów stali naprzeciwko siebie.

Nie chce mnie przepuścić — pomyślał pan Leh­mann, który wcale nie zamierzał urządzać oszała­miającej imprezy w swoje trzydzieste urodziny, po­nieważ był głęboko przekonany, że to urodziny jak każde inne, a przecież nigdy nie lubił ich święto­wać. To śmieszne, niemożliwe, nic mu nie zrobiłem. Widział wielkie żółte zęby i kiedy wyobraził sobie, że te ogromne szczęki mogą się zatopić w jego no­dze, ręce, gardle, a nawet w jądrach, zaczął się oba­wiać, przeszedł go dreszcz. Kto wie, co to za jeden. Może go w czymś wyspecjalizowali, pies zabójca, od­gryza jądra, trafia dokładnie w tętnicę na ramieniu, a potem człowiek wykrwawia się tutaj, na Lausitzer Platz, nie ma nikogo, żywej duszy, bo któż miałby się tu wałęsać w niedzielę nad ranem, knajpy pozamyka­ne. No tak, „Einfall” * jest zawsze zamykana ostatnia, nie wspominając o „Abfall” **, ale ta się nie liczy — rozmyślał gorączkowo. O tej porze na nogach są tyl­ko wariaci, chorzy umysłowo berlińczycy z wytreso­wanymi psami zabójcami, zboczeńcy, co onanizują się w krzakach i przyglądają się, jak ich wściekłe psy urządzają sobie ze mną śmiertelną zabawę.

— Czyj to pies?! — zawołał, zatrzymując się na pustym placu. — CZYJ JEST TEN CHOLERNY KUNDEL?!!!

Ale nikt się nie odezwał. Tylko stwór zawarczał głośniej, kręcąc głową tak, że oczy błysnęły mu na czerwono.

To tylko siatkówka, uspokajał się pan Lehmann, tylko cholerna siatkówka. Przekręcił głowę i światło pada do jego oczu pod takim kątem, że siatkówka od­bija je w moją stronę, siatkówka, która jest czerwona, karoten, witamina A i takie tam, wiadomo, że to dob­re dla oczu — przypominał sobie niejasno ze szkoły, zawsze był dobry z biologii, ale to było dawno temu. Biologia… Biologia mi teraz nie pomoże, muszę stąd uciec. Nagle przepełniło go nie znane mu do tej pory uczucie tęsknoty za domem, za półtorapokojowym mieszkaniem przy Eisenbahnstrasse. Czekały tam na niego książki i puste łóżko, niecałe sto metrów od miejsca, gdzie jakiś zupełnie obcy pies nastawał te­raz na jego życie.

Jak mnie nie przepuści — rozważał pan Lehmann, którego wszyscy wcześniej nazywali zupełnie nor­malnie Frankiem, dopóki nie rozpowszechnił się ten dziecinny dowcip wołania na niego „panie Leh­mann” — będę musiał po prostu zawrócić. W duchu widział już kolejne przystanki okrężnej drogi, którą będzie musiał pokonać, żeby ominąć tę wściekłą be­stię szerokim łukiem: Waldemarstrasse, Pücklerstras­se, Wrangelstrasse, a później od drugiej strony Eisen-bahnstrasse. To dziecinnie proste, czasem odwrót jest lepszy od ataku; mądry taktycznie odwrót może strategicznie doprowadzić do zwycięstwa. Nie odwa­żył się odwrócić. Tylko się nie odwracać, myślał, cały czas patrzeć zwierzęciu w oczy. Ostrożnie zrobił kilka kroczków w tył, a pies, warcząc, zrobił kilka krocz­ków w przód. Żadnych gwałtownych ruchów, po­wtarzał pan Lehmann i już cieszył się, że wymoczy sobie nogi; od jakiegoś bowiem czasu po pracy spra­wiał sobie tę przyjemność, chociaż w obecnej sytua­cji nie był pewien, czy mu się to uda. Tylko żadnych gwałtownych ruchów — pomyślał, opierając się po­kusie, żeby się po prostu odwrócić i uciec. To by było fatalne, pies jest szybszy ode mnie, skoczy na mnie od tyłu, a wtedy zupełnie nie można się bronić. Nie, to nie jest dobry pomysł.

Po kilku kolejnych krokach pies, który warczenie wzbogacał teraz od czasu do czasu o kilka szczek­nięć, obszedł go dookoła z pochyloną głową, więc żeby nie stracić bestii z oczu, pan Lehmann musiał się okręcić na pięcie i w końcu znowu stanęli naprzeciw­ko siebie, tyle że obróceni dokładnie o sto osiemdzie­siąt stopni. Wobec tego pójdę w przeciwną stronę — postanowił pan Lehmann — i tak to chciałem zrobić. Znowu cofnął się o kilka kroków i cała zabawa zaczę­ła się od początku — pies biegał wokół niego, a on się obracał i ostatecznie stanęli w pozycji wyjściowej. Muszę z nim pogadać, pomyślał pan Lehmann.

— Słuchaj no — zaczął cicho, głębokim i, jak są­dził, uspokajającym tonem.

Pies usiadł. To już coś, ucieszył się pan Lehmann.

— Rozumiem cię — powiedział — też nie masz lekko.

Wsadził rękę do kieszeni w poszukiwaniu czegoś, co mógłby podarować zwierzęciu. Czasem pomaga przekupstwo, to nie musi być od razu coś do jedze­nia, może jest po prostu spragniony zabawy, właś­ciciele takich psów zawsze mówią, że one się tylko chciały pobawić… Może mam coś do zabawy? Ale znalazł tylko pęk kluczy i butelkę whisky, bo nie nale­żał do tych, co po raz pierwszy skonstatował z ubole­waniem, którzy wypychają kieszenie płaszcza wszel­kiego rodzaju śmieciami, zapominają o nich i noszą je przez lata. Pies zdradzał oznaki zdenerwowania i pan Lehmann przestał grzebać w kieszeniach.

— Nie denerwuj się — powiedział. — Chciałem tylko sprawdzić, czy czegoś dla ciebie nie mam. Pew­nie czasem dostajesz coś od swojego pana, a może pańci… Mój Boże, co to za wyrażenia? „Pan”, „pań­cia”… Kto to wymyślił?

Psu wydawało się to obojętne; zgiął chude przed­nie łapy i jego tłusty korpus plasnął o asfalt.

— Tak, dobrze, połóż się — zgodził się pan Leh­mann, dla którego leżenie stało się w ostatnich la­tach ulubionym zajęciem, i nieustannie przemawia­jąc do psa, zrobił maleńki krok w bok. — Przecież jestem ostatnim, który budziłby śpiące psy — pa­plał. — Śpij, piesku, zaśnij. Wiem, jak to jest, gdy do­pada zmęczenie, znam to. Ja też nie mam lekko, też jestem zmęczony, ale ty, biedny piesku, jesteś pewnie o wiele bardziej niż ja… — krok za krokiem posuwał się w bok. — Jak pies tak biega i nastaje na ludzi, to musi być wykończony. Diabli wiedzą, jak można, bę­dąc psem, wpaść na taki kretyński pomysł. Tak, teraz jestem prawie cały metr na lewo od ciebie, zrobię ma­lutki kroczek do przodu, a ty śpij sobie słodko, tylko malutki kroczek do przodu, a później jeszcze jeden…

Pies przyglądał mu się przez jakiś czas, a potem poderwał się z siłą i prędkością, o jakie pan Lehmann nie podejrzewałby jego wychudzonych, wyglądają­cych na bezsilne nóżek, zaczął warczeć i szczekać tak agresywnie, że pan Lehmann ze strachu naprawdę się wściekł.

JASNA CHOLERA!!!— krzyknął na całe gardło, stojąc na pustym placu. — NIECH KTOŚ WEŹMIE TEGO PRZEKLĘTEGO PSA!!! NIECH KTOŚ WEŹMIE TEGO POJEBANEGO KUNDLA, KURWA JEGO W DUPĘ JEBANA MAĆ!!! I ZAMKNIJ MORDĘ!!! — wrzasnął na zwierzę, które rzeczywiście zamilkło.

Pan Lehmann uspokoił się. Muszę się wziąć w garść, nie wolno mi teraz stracić nerwów. Człowiek robi się agresywny — usprawiedliwił się w duchu.

Pies usiadł. Pan Lehmann, którego po pracy bo­lały stopy, a nogi ciążyły mu, jakby były z ołowiu, i w ogóle czuł łamanie we wszystkich kościach, sam na moment przykucnął, żeby przynajmniej odcią­żyć dolne kończyny. Ale niewiele to dało i na dłuż­szą metę było jeszcze bardziej niewygodne. Teraz to i tak obojętne, pomyślał, teraz to sobie mogę na­wet usiąść. Opadł w tył, zastygając w pozycji nieco przypominającej siad turecki. Jak mnie ktoś zobaczy, przemknęło mu przez głowę, weźmie mnie za ostat­niego lumpa. Asfalt pod jego tyłkiem był zimny, pan Lehmann marzł. To najzimniejsza pora dnia — po­prawił się, żeby siedzieć na skraju płaszcza — o tej porze jest kurewsko zimno, chociaż dni bywają jesz­cze gorące. Zaczyna się rozwidniać, musi być strasz­nie późno.

Dopiero teraz zwrócił uwagę na ptaki — siedzia­ły wszędzie: na drzewach, w krzakach, na wysokim ogrodzeniu boiska, na ławkach stojących niedale­ko w półkolu. W dzień zalega na nich zawsze kilku lumpów albo starzy ludzie lub ci i ci. Te ptaki wca­le nie latają — zdziwił się pan Lehmann. Siedzą i się drą, i to jak się drą! Całkiem dużo zwierząt w tym mieście — skonstatował, zauważywszy dwa ciemne cienie — prawdopodobnie to króliki przemykające przez łąkę przy kościele.

— Właściwie to dlaczego nie polujesz na króli­ki? — spytał psa wyciągniętego na asfalcie, z głową ułożoną między przednimi łapami.

Pan Lehmann przypomniał sobie o butelce whisky, w której posiadanie wszedł nie całkiem legalnie. Wy­jął ją z kieszeni płaszcza, otworzył i pociągnął solid­ny łyk na rozgrzewkę.

— Teraz i tak wszystko jedno — wytłumaczył psu. — Pewnie jesteś za głupi albo za powolny na króliki, na tych twoich śmiesznych nóżkach.

Whisky smakowała okropnie, jak wszystkie moc­ne alkohole (dla pana Lehmanna subtelne różnice w smakach nie miały żadnego znaczenia), ale roz­grzała go i jeszcze raz przegnała ból głowy, przed­smak kaca z następnego dnia.

— Ty to dopiero wyglądasz — powiedział pan Lehmann, który ostatnio coraz częściej łapał się na tym, że myślał o dzieciństwie z pewną tęsknotą, bez niechęci typowej dla młodości — jak te zwierzątka z kasztanów, które robią dzieci. Wbija się w nie za­pałki jako nóżki i takie tam. Kto wie, czy byś mnie w ogóle na tych swoich nóżkach dogonił, gdybym te­raz zaczął uciekać.

Pan Lehmann pociągnął jeszcze jeden łyk, pies nie zareagował.

— Nie jestem za szybki — dodał, żeby coś powie­dzieć. — Jak się właściwie wabisz?

Odstawił butelkę, podkurczył nogi i objął je. Pies spoglądał na niego przyjaźnie.

— Może powinniśmy ustalić, jak się wabisz? — powtórzył pytanie pan Lehmann, uznając, że to dob­ry pomysł. Muszę się tylko dowiedzieć, jak się wabi, a wtedy przestanie się wygłupiać i będzie miły, za­reaguje na swoje imię, ma przecież obrożę, więc ma i pana, co oznacza, że jakoś się wabi, muszę tyl­ko wypowiedzieć jego imię, wtedy poczuje się jak w domu, wtedy pojawi się autorytet.

— Bobik — zaproponował.

Pies się nie ruszył.

— Hektor?

Nic.

Nagle usłyszał za sobą kroki. Obejrzał się i zoba­czył grubą niewiastę w luźnym ubraniu i chustce na głowie. Kobieta… Może się ze mną zamieni? Ale cho­ciaż, jak skonstatował, musiał pewnie wyglądać teraz śmiesznie, siedząc na asfalcie z butelką whisky, nie wstał. Był za bardzo zmęczony i nie chciał drażnić psa. Wykręcił szyję i zerknął w stronę kobiety, która pewnie dlatego, że zauważyła i jego, i psa, przyspie­szyła kroku i przeszła na drugą stronę ulicy.

— Przepraszam — zaczął pan Lehmann, gdy go mijała, ale nawet nie spojrzała na niego.

Patrzyła tępo przed siebie i gdy dosięgły ją jego słowa, dostała jeszcze większego przyspieszenia. Pies spoglądał na nią obojętnie.

— Niech pani zaczeka! — krzyknął zdesperowa­ny. — Mam mianowicie pewien problem, to znaczy…

Kobieta, nie zważając na swoją tuszę, puściła się biegiem i znikła, nim dokończył zdanie. Pies wark­nął, zadowolony.

— Głupia krowa — skwitował pan Lehmann i po­nownie zwrócił się do psa: — Harry?

Znowu żadnej reakcji.

— Bolo, Rudi, Fifi… Nie, na Fifi to ty mi nie wy­glądasz. Bajzel, Bęcwał. Jakie to mamy jeszcze psie imiona? Obi?

Tak wabił się pies jego dawno zmarłej ciotki, mały jamnik długowłosy, który zakończył żywot pod koła­mi ciężarówki. Pan Lehmann jako dziecko szczerze go nienawidził.

— Wycior, Haker, Lassie, Hauhau, Wirus, Szarik…

Pies nie wykazywał żadnego zainteresowania.

— Wigor, Bosman, Boksik, Bimber… — Panu Leh­mannowi znudziła się ta zabawa. To kretyńskie, je­stem pijany, pomyślał. Pociągnął jeszcze jeden łyk, otrzepało go.

— Trzeba ci wiedzieć — kontynuował — że za­wsze nienawidziłem psów. Od dziecka. A to było dawno temu. Psy nie powinny mieszkać w mieście, zawsze się ich bałem. Halo! Halo! Policja! — zawo­łał słabym głosem, zauważywszy samochód policyjny jadący wzdłuż placu. Podniósł rękę i zamachał, ale auto przejechało, nikt nie zwrócił na niego uwagi.

— Ciesz się! — pouczył psa. — Oni by cię od razu odstrzelili. Pewnie sobie myślisz, że masz przewagę. Zapomnij. Strategicznie jesteś w gorszej sytuacji. Człowiek stoi ponad zwierzętami. Gdybyś był wil­kiem i został zauważony przez jakiegoś wieśnia­ka pałętającego się po lesie, może miałbyś szansę. Ale jesteśmy w mieście. Przyjdą ludzie i mi pomogą. A ciebie zamkną. Poza tym człowiek w przeciwień­stwie do zwierząt może używać narzędzi, narzędzi, łamago. Zastanów się nad tym. To jest decydująca różnica. Narzędzia… Od tego wszystko się zaczęło. Na przykład ta butelka! — Podniósł ją, pies zawar­czał. — Mógłbym rozbić ci tę butelkę na głowie, do­piero byś wyglądał. To dwunastoletnia whisky. Ir­landzka. Kosztuje ponad czterdzieści marek albo coś koło tego, za dwadzieścia pięć gramów Erwin bierze sześć marek, wyobraź sobie, chociaż tak dokładnie to wcale nie odmierzamy.

Jak człowiek pije mocne alkohole, to zawsze za dużo gada. Same głupoty. A gadanie z psami to już w ogóle szczyty — pomyślał pan Lehmann. Dla od­miany nalał więc whisky do zakrętki i już miał ją podnieść do ust, gdy w spojrzeniu zwierzęcia za­uważył błysk zainteresowania. Postanowił go przete­stować. Przesunął pełną zakrętkę najpierw w lewo, potem w prawo. Wzrok psa podążył za nią. Zwie­rzę otworzyło pysk i wywiesiło język, dyszało pod­niecone.

— Aha! — powiedział pan Lehmann. — Rozu­miem, no to uważaj.

Pochylił się i rzucił zakrętkę tak, by wylądowa­ła między przednimi łapami psa. Whisky rozlała się w małą kałużę, którą pies powąchał, potem ułożył wygodniej swoje nieforemne cielsko i zaczął zlizy­wać płyn.

— Chcesz więcej? — spytał pan Lehmann, wyle­wając whisky na chodnik, który szczęśliwym zbie­giem okoliczności opadał nieco w stronę psa. — Wy­glądasz na przyzwyczajonego — powiedział, widząc, jak pies pożądliwie wylizuje mały strumyk. — Pew­nie należysz do jakiegoś lumpa — dodał i teraz sam pociągnął tęgi łyk. Równe szanse dla wszystkich, po­myślał, w przeciwnym razie to nie fair.

Pies spojrzał na niego szklanymi oczami i lizał dalej.

— Zaraz cię znokautuję, przysięgam. Na zdrowie!

Pan Lehmann podniósł butelkę w stronę psa, ale ten w ogóle nie zareagował. Lizał, dopóki było co li­zać, a później spróbował się podnieść.

— Nie takie proste, co?

Mężczyzna wypił ostatni łyk, z czystej złośliwości wytrząsnął nad zwierzakiem odrobinę whisky i sta­nął na miękkich nogach. Pies zrobił krok, obnażając niepewnie kły, gdy pan Lehmann bardzo delikatnie dotknął stopą jego gardła. Coś zagulgotało, najpew­niej miało to być warknięcie.

— Z drogi, łachudro! — zakrzyknął pan Leh­mann gromko i odsunął go nogą na tyle, na ile był w stanie.

Pies spróbował chwycić go za stopę, ale mu się nie udało. Był za powolny. Lehmann kopnął go, a ten przewrócił się na bok.

— Chodź no tu! No chodź, jak coś chcesz, balero­nie jeden!

Pies podniósł się i oparł o jego nogi.

— Spadaj, gnojku! — krzyknął pan Lehmann, ale teraz, gdy to ohydne zwierzę z takim zaufaniem tu­liło się do niego, szukając oparcia, zrobiło mu się go żal. Cofnął się o krok, a pies osunął się całym swoim ciężarem na jego stopy. Pan Lehmann stracił równo­wagę i machając rękami, opadł nad psim cielskiem na ziemię. Z trudem udało mu się zapobiec rozbiciu butelki.

— Co pan tam robi?

Pan Lehmann podniósł wzrok i ujrzał nad sobą dwóch policjantów. Nie usłyszał, kiedy nadeszli.

— Musiałem odegnać od siebie tego psa — powie­dział. — Jak człowiek jest w potrzebie, to nie ma ni­kogo. Z was, znaczy się. Nie mam na myśli psa. Już załatwione. Wszystko pod kontrolą, chłopaki, na­prawdę.

— Kompletnie pijany — oznajmił jeden z policjan­tów, mniej więcej w wieku pana Lehmanna.

— Proszę wstać — zażądał drugi, nieco starszy.

— To nie takie proste — powiedział pan Leh­mann. — Cholerny pies, widzą panowie przecież.

Uklęknął, podpierając się na rękach. Pies miotają­cy się pod nim i butelka, którą wciąż jeszcze trzymał, nieco utrudniały całą operację. Młodszy policjant wy­jął mu butelkę z ręki i nazbyt grubiańsko, zdaniem pana Lehmanna, pociągnął go w górę.

— To pański pies? — zapytał surowo drugi.

— Nie, cholerny pies! — Pan Lehmann stał przed nimi, lekko się kołysząc i usiłując odzyskać trunek, na co policjanci nie pozwolili. — Nastawał na mnie, ten cholerny pies. Nie mogłem przejść.

Policjanci spojrzeli na psa, który teraz nie wyglą­dał zbyt groźnie — sapał i z wywalonym jęzorem ga­pił się tępo przed siebie. Młodszy kucnął, pogłaskał zwierzę po głowie. Pies spróbował się podnieść, ale mu się nie udało.

— Jest nawalony — oznajmił kucający policjant.

— Za męczenie zwierząt grozi kolegium, to jest karalne — dodał drugi.

— Za męczenie zwierząt.

Powtarzają się, pomyślał pan Lehmann. Ludzie za­wsze to robią, wciąż powtarzają te same wyrazy.

— Biedny pies, upił go pan, to męczenie zwie­rząt. Powinien się pan wstydzić. Taka bezbronna istota!

— Bezbronna?! — zdenerwował się pan Leh­mann. — To była obrona konieczna, nie miałem wyj­ścia. — Był zbyt zmęczony, żeby wytłumaczyć to do­kładniej. — Obrona konieczna. Nie dało się inaczej. Koniec, kropka. Po prostu. Nie ma o czym mówić.

Policjanci nie uwierzyli mu. Zażądali dowodu oso­bistego i spisali go.

— A więc, panie Lehmann — powiedział star­szy, zwracając mu dowód — jeszcze pan o nas usły­szy. A teraz niech pan idzie do domu. Psa zabieramy z sobą, już go pan nie zobaczy. To jest męczenie zwie­rząt, sam mam psa, to haniebne.

— Mam nadzieję — odparł pan Lehmann.

— Że co?

— Że już go więcej nie zobaczę.

— Spływaj pan w te pędy, zanim się zdenerwuję!

Pan Lehmann odszedł zmęczonym krokiem. Wcho­dząc na Eisenbahnstrasse, odwrócił się i zobaczył, jak policjanci niosą tłuste cielsko do samochodu.

— Biedaczysko — usłyszał słowa jednego z nich.

W tym momencie pies ocknął się z letargu i ugryzł policjanta. Pan Lehmann przyspieszył kroku. Zaśmiał się dopiero za rogiem.

 

 

 


« powrót
Komentarze
Polityka Prywatności