W soczewce historii: powieść Güntera Grassa i film Roberta Glińskiego.

Niewiele jest na świecie miejsc ciekawszych niż Gdańsk – zarówno pod względem historycznym, jak i turystycznym. Przy czym nie chodzi tu o samą zabudowę miasta – odtworzoną w zarysie po wojennych zniszczeniach – ale o jego specyfikę. Oczywiście, można tę specyfikę łatwo wytłumaczyć – Gdańsk jak każde miasto portowe chłonął i chłonie to, co przywożą goście i szukający miejsca na osiedlenie przybysze. Ale jest jeszcze jeden ważki aspekt specyfiki tego miasta. Gdańsk od chwili swego powstania – a liczy ponad 1000 lat – budowany był na styku różnych kultur i wyznań, stał się wspólnym domem zarówno dla Polaków, jak i Niemców, a także mieszkańców państw ościennych, przybyłych tu w okresie rozkwitu Hanzy, nie mówiąc o Żydach, którzy od wieków wpisali się w tę społeczność. Przez długi okres swej historii Gdańsk potrafił zachować daleko idącą autonomię, bywał też wolnym miastem – rządzonym zazwyczaj mądrze, z poszanowaniem praw większości swych mieszkańców.

Gdańsk jest też miastem szczęśliwym: wywodzą się z niego wielcy podróżnicy i wspaniali żeglarze, ale też ludzie nauki i pióra. Wśród nich jest Günter Grass – piewca tego miasta i łowca paradoksów jego historii. A historia Gdańska obfituje w paradoksy bardziej niż dzieje jakiegokolwiek innego miasta. Dowodzi tego cała twórczość Grassa, skupiająca jak w soczewce historię Gdańska i jego mieszkańców w XX wieku. Co więcej, Grass nie ogranicza się do badania przeszłości – jak w „Blaszanym bębenku”: w kolejnych tomach swojej prozy pozostaje mieszkańcem Gdańska, który musiał opuścić w 1945 roku. Zagląda w przeszłość, ale i wybiega daleko w przyszłość, lecz przede wszystkim tkwi we współczesności, dotykając tak polskich – wydawałoby się – spraw, jak gdański Grudzień ’70. Trzyma rękę na pulsie, czego dowodem są choćby „Wróżby kumaka” – powieść z roku 1992, dotycząca zaś roku 1989 z jego wielkimi przełomami: Jesienią Narodów, upadkiem Muru Berlińskiego i nową jakością stosunków polsko-niemieckich.

Pytanie o możliwość polsko-niemieckiego pojednania stanowi główne zagadnienie powieści. Wydaje się, że wbrew bagażowi historycznych doświadczeń jest to możliwe – kiedy spotykają się kobieta i mężczyzna w podobnym wieku, z podobnymi przeżyciami, porozumienie – ba, nawet miłość jest o krok. Kiedy jednak relacje przenieść na szerszą płaszczyznę – nawet najbardziej szlachetna idea obróci się w proch. Czy jednak zawsze to jest to wina owego bagażu doświadczeń, wyniesionego z czasów II wojny światowej i obcowania z totalitaryzmem? Bynajmniej. Najczęściej wina leży po stronie osobistych wad i przywar, albo wręcz wynika z kultywowanych od stuleci stereotypów. To te stereotypy, wzmagające wzajemną niechęć między obu narodami, kładą się cieniem na pomyśle bohaterów powieści, pragnących otworzenia Cmentarza Pojednania – dającego szansę pochówku Niemcom urodzonym w Gdańsku na rodzinnej ziemi. Czy można od nich uciec? Owszem, pod warunkiem jednak, że jest się człowiekiem stąd – urodzonym tutaj i wychowanym, takim, który nigdy tych stron nie opuścił, niezależnie od państwa, jakie nim rządzi i systemu politycznego. Takim właśnie jak Erna Brakup – stara Kaszubka, znająca zarówno polski, jak i niemiecki, ale mówiąca własnym dialektem, wolna od fanatyzmu, trzeźwo patrząca na świat i zdolna do podejmowania zdroworozsądkowych decyzji. Nie przypadkiem Grass czyni z Erny swoje alter ego – on sam, choć mieszka w Niemczech i posługuje się językiem niemieckim, przede wszystkim czuje się Kaszubem – ani Polakiem, ani Niemcem, ale rdzennym mieszkańcem tych ziem. Mądrość Erny – mądrość ziemi, z której pochodzi – zdaje się kluczem do polsko-niemieckiego pojednania: w jej domu wszyscy są gośćmi i aby zasłużyć na miano domowników muszą przestrzegać określonych reguł. W przeciwnym razie cała idea pojednania jest nic nie warta: zawsze znajdzie się ktoś, kto spróbuje narzucić własne reguły i obróci wniwecz wysiłek innych. To stąd bierze się szyderstwo Grassa i jego przeświadczenie o życzeniowym, utopijnym charakterze hasłowo pojmowanego pojednania.

Gdańsk jest miastem niezwykle fotogenicznym – jego urok odkrywają liczne filmy, których akcja się tu rozgrywa. Także te, które osnuto na prozie Güntera Grassa – wśród nich „Wróżby kumaka”. Robert Gliński przenosi na ekran warstwę ideową powieści, jej styl i sposób narracji, bliski realizmowi magicznemu – pojęciu jakże niesłusznie zarezerwowanemu dotąd dla literatury latynoskiej. Miesza przeszłość z teraźniejszością, punktuje różnice między Polakami i Niemcami, ale jednocześnie podkreśla wspólnotę losów – choćby fakt konieczności opuszczenia swojej małej ojczyzny: on po wojnie musiał wyjechać z ukochanego Gdańska, ona – ze swego ukochanego Wilna, gdzie przyszła na świat. Wspólnota losów rodzi wspólnotę spojrzenia na świat, to z kolei sprzyja wzajemnemu zrozumieniu i w rezultacie pojednaniu. Ale to długa droga dla jednostek, zamknięta dla większych społeczności, lubiących hurraoptymizm i natychmiastowy skutek. O tym właśnie mówi kumak, którego wróżby – przynajmniej w mitologii germańskiej – są przestrogą przed zbyt pochopnym działaniem. Jeśli istotnie chcemy pojednania, nastawmy się na program długofalowy, być może nie do końca konwencjonalny, ale skuteczny. Jak ten, który Erna Brakup podsuwa Niemcowi Alexandrowi Reschke i Polce Aleksandrze Piątkowskiej.

Są więc filmowe „Wróżby kumaka” melodramatem – opowieścią o miłości dwojga dojrzałych ludzi, miłości na przekór całemu światu. Ale nie tylko. To także film o szansie, przed jaką w nowej sytuacji politycznej – uwolnienia od komunizmu i zjednoczenia Niemiec – stają oba narody. Szansie kruchej, ale jedynej w swoim rodzaju, szansie na wspólnotę, jakiej jeszcze nie zaznały. Choć przykład Gdańska – polskiego miasta, które przewodziło niemieckiej Hanzie – potwierdza, że ta wspólnota jest możliwa.

 

 
Polityka Prywatności